Szalona Irenka. Szybsza niż płynący czas [ROZMOWA]

2022-10-20 12:25:09(ost. akt: 2022-11-07 08:45:46)
"Wyjątkowa seniorka" oraz "Kobieta uśmiechu" plebiscytu w Orzyszu

"Wyjątkowa seniorka" oraz "Kobieta uśmiechu" plebiscytu w Orzyszu

Autor zdjęcia: Kamil Kierzkowski

ROZMOWA/// Myślę, że bycie szalonym, w tak szalonym świecie, to bycie normalnym — mówi pani Irena Dudzin. Choć seniorka z Orzysza niebawem obchodzić będzie 80. urodziny, energii i fantazji pozazdrościć może jej większość nastolatek. Tym razem zdobyła kolejny szczyt w Tatrach.
— Dziś jest pani nieodłączną częścią Orzysza. Nie stąd jednak pani pochodzi.
— Urodziłam się w Kątach, za Kolnem. Mieszkaliśmy w Dobrym Lesie. Tata pracował jako leśniczy, tam była jego ojcowizna. Później, jako młoda dziewczyna, przeniosłam się do Łomży. Radziłam sobie całkiem dobrze, zdobyłam tam m.in. mistrzostwo w krawiectwie...

— W jaki sposób trafiła więc pani na Mazury?
— Po części przez… facetów. Nie miałam zbyt wiele szczęścia do nich w swoim życiu. Po dwóch pierwszych nieudanych związkach, mając za sobą ślub, a ze sobą synka, Darka, musiałam szybko znaleźć nowe miejsce do życia. Mojej mamy kolega, jeszcze z Kątów, był dyrektorem w orzyskim zakładzie krawieckim Miarex. Wiedział kim jestem, postanowił dać mi szansę. Decyzję o przeprowadzce ułatwił mi fakt, że z tą okolicą już wcześniej swe losy związały aż trzy moje ciotki.

— Orzysz przyciągnął każdą z Was po kolei.
— Coś w tym jest (śmiech). Po przyjeździe szybko wzięłam się do pracy. I słyszałam wiele ciepłych słów o wysokim poziomie tego, co robiłam. Szybko poczułam się w tym mieście jak w domu. Wynajęłam mieszkanie bezpośrednio nad kanałem, niedaleko centrum miasta. Niewiele później w moim życiu pojawił się kolejny mężczyzna…

— Późniejszy mąż.
— Tak. Poznaliśmy się dokładnie 12 października 1970 roku. Tego dnia wówczas obchodzono Dzień Wojska, w rocznicę bitwy pod Lenino. Najmłodsza z sióstr mojej mamy szła z mężem na zabawę do kantyny wojskowej. Miałam nie iść, niezbyt chciałam, ale dałam się wyciągnąć.

— I wpadła pani w oko jednemu z oficerów.
— Może głupio oceniać samą siebie, ale… W tamtym czasie byłam naprawdę całkiem ładną, zgrabną laską. Podczas wspólnej zabawy umówiliśmy się od razu, na poniedziałek, na film do orzyskiego kina. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ślub, drugi synek, przeprowadzka na osiedle Słoneczne. A i tam nie zagrzaliśmy długo miejsca. Szyłam kiecki żonom generałów, więc szybko wpakowali nas do nieporównywalnie większego mieszkania przy ul. Wojska Polskiego.

— Słyszę w pani głosie jednak i dużo smutku.
— W tym czasie w naszym domu mieszało się dużo emocji. Mąż dawał mi mocno popalić, ale to nie miejsce na tego typu opowieści. Powiem tak. Śmierć męża przeżyłam mocno, jak każdej osoby, którą dane mi było poznać. Z drugiej jednak strony mogłam później zacząć patrzeć przed siebie. Zaczęłam wreszcie oddychać.

— Dziś jest pani orzyskim generatorem uśmiechu. W plebiscycie „Na skrzydłach orzyskich kobiet” wyróżniono panią m.in. tytułem „Kobieta uśmiechu”.
— Odpukać, prawie wszystko mi się układa. Może Bóg uznał: „Tej Irence to już dosyć zmartwień, niech kobieta zazna trochę radości i ciepła”.

— Ma ich pani chyba pod dostatkiem. Gromadka wnucząt, prawnucząt. A „babciu” mówi do pani połowa dzieciaków z miasta…
— Staram się być aktywna, robić coś dla społeczności. Dzieciaki, wszystkie, po prostu kocham. Gdzie tylko mogę pomóc, tam jestem. Czy to jakieś malowanie twarzy na festynach, czytanie bajek maluchom. Od 9 lat przebieram się za Świętego Mikołaja i przed Wigilią chodzę z workiem łakoci po mieście…

— Na cukierkach się nie kończy. Wspiera pani, finansowo, edukację części z nich.
— Wiesz… Miałam czas w życiu, w którym, choć z zewnątrz wszystko wyglądało OK, to… nie miałam na chleb. Teraz, gdy pieniędzy mi nie brak, nie zapomniałam o tamtych chwilach. Jak i o tym co wtedy czułam. Nie życzę nikomu, by przez to przechodził. Jeśli mogę zrobić przy tym trochę dobrego, to to robię. Bo tego dobrego wciąż za mało na świecie, oj za mało…

— Mówią o pani „Szalona Irenka”.
— I bardzo dobrze!

— A jest pani szalona?
— Pewnie, że tak (śmiech). Jakbym mogła, to wpisałabym to sobie w dowodzie. Myślę, że bycie szalonym, w tak szalonym świecie, to bycie normalnym. Choć nie ukrywam, często kuszą mnie rzeczy, których robić „nie wypada” 80-latce...

— Co konkretnie?
— Przykładów mogłabym podać dużo. Pierwszy z brzegu. Zimą wracałam z zakupów, dzieci szalały z sankami na górce. Odstawiłam torby i… po chwili zjeżdżałam razem z nimi. Ubawiłam się niesamowicie!

— To jedna z „lżejszych” pani aktywności sportowych. Po kolei. Rower.
— Przez wiele, wiele lat kręciłam na rowerze wszędzie, gdzie mogłam. Nie tylko po Mazurach. Świetnie wspominam np. wyprawę przez Półwysep Helski. Najdłuższą trasę, przeszło 105 km jednego dnia, pokonałam w wieku 70 lat. Objechałam wówczas Śniardwy, największe jezioro w Polsce. Dziś już tego bym pewnie nie zrobiła, boję się.

— Pani?! Czego?

— Ruszyć mogę bez większego problemu, jechać właściwie też. Gorzej już u mnie z zeskakiwaniem, a głupio prosić kogoś, by czekał, żeby mnie złapać (śmiech).

Obrazek w tresci

— W 2018 roku zrobiła pani ogólnopolską furorę skacząc ze spadochronem.
— Niesamowita przygoda, gorąco polecam każdemu! Gdy wyskakuje się na wysokości 3 km nad ziemią, na wszystkie „przyziemne” problemy patrzy się zupełnie inaczej. Przyznaję, że miałam wcześniej niezłego cykora, ale nie żałuję. Wkręciłam się, marzę już o kolejnym skoku.

— Następna z pasji. Niedawno zdobyła pani kolejny szczyt w Tatrach.
— W góry jeżdżę od kilkudziesięciu lat, głównie z dziećmi. Pomagał fakt, że mieliśmy zawsze darmowe bilety kolejowe z wojska. Coraz mniej jest szczytów, których nie zdobyliśmy. Tym razem padło na Grzesia (1653 m).

— Czemu on?
— Tkwił nam w głowie od wielu lat. Kiedyś, gdy praktycznie wracaliśmy już na Mazury, spotkaliśmy dwie babki. Trochę młodsze niż ja teraz. „Idzie pani z nami, nie będzie tak trudno”. Gdy się teraz wspinałam, przy każdym postoju im odpowiadałam w duchu: „Babciulki, ale żeście nas wtedy cholernie oszukały” (śmiech).

— Były myśli o tym, by zawrócić?
— Kochanieńki, całe mnóstwo! Na szczęście pomógł nordic walking. Kiedyś „kijków” nie było. A to duże ułatwienie, zwłaszcza dla osób w moim wieku. Syn jednak i tak mnie asekurował, bo momentami było naprawdę ciężko. Ale udało się!

Obrazek w tresci

— Przygotowywała się pani do tego wyzwania?
— Szczerze? Nie. Poszłam na żywioł, jak to u mnie często bywa. Później, jak się okazało, nie miałam nawet zakwasów. Chyba dzięki Józkowi…

— Józkowi?
— Wejść na górę to jedno, ale wrócić to drugie. Gdy zeszliśmy, wciąż mieliśmy kilka ładnych kilometrów do miejsca, w którym zaparkowaliśmy samochód. Trasa ta jest wyłączona z ruchu samochodowego, a na zaprzęgi konne było już za późno. Nie miałam sił. Ktoś tam na górze chyba jednak nade mną czuwa, bo niespodziewanie zobaczyliśmy busa. Machnęłam ręką. Kierowca, właśnie Józek, zatrzymał się. Okazało się, że jego rodzina prowadzi schronisko. Wiózł sześć wielkich worków z praniem. Pieniędzy za podwózkę nie chciał, więc śpiewałam mu przez całą drogę piosenkę „Józek” z repertuaru Violetty Villas. Dość specyficzny utwór, więc było przy tym dużo śmiechu.

— Jakie kolejne wyzwania?
— Wojtuś, syn mojej córki, wciąż dopytuje czy skoczę na bungee. Skoczę, ale dopiero po locie szybowcem i balonem, których nie udało się odbyć, z różnych przyczyn, w tym roku. Nadrobię w przyszłym. Kolejność jest ważna, bo gdyby ta nieszczęsna lina nie dała mi rady, to ominie mnie dużo wrażeń (śmiech).

— Lata lecą, a pani nabiera tempa. Kiedy zaczyna się starość?
— Nie wiem. Jak się zestarzeję, to ci wtedy powiem (śmiech). Gdy patrzę w dokumenty, to dochodzę do wniosku, że ktoś musiał się pomylić wpisując tam te wszystkie cyferki. Mam w sobie tyle wigoru, że nie czuję się na te 80 lat, które niedługo stukną.

— Jeden z pani synów, Dariusz, to słynny Biegnący Wilk. Nie korciło, by wyruszyć w zimową podróż psim zaprzęgiem?
— To piękna sprawa. Trochę nawet próbowałam. Ale te 13 psów, bo tyle akurat wtedy liczył ten zaprzęg, to za dużo jak na moją głowę. Po prostu tego wszystkiego nie ogarniam.

Obrazek w tresci

— Ostatnia rzecz. Marzyła pani o tatuażu.
— Chodzi za mną od dłuższego czasu. Początkowo myślałam, by wytatuować sobie pająka. Czarną wdowę, na piersi. Albo różyczkę. Lekarz jednak stwierdził, że byłoby to niewskazane...

— Czyli akurat to marzenie pani odpuści?
— Ależ skąd! Zrobię sobie na ramieniu. Jaskółkę. Bo to symbol wolności, a ja jeszcze chcę dużo polatać.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5