Glossglockner zdobyty. Czas na Mont Blanc! [WYWIAD]

2021-09-27 08:04:01(ost. akt: 2021-10-01 12:40:07)
— Z górskich szczytów wiele codziennych spraw wygląda zupełnie inaczej — mówi Franciszek Pietraszko

— Z górskich szczytów wiele codziennych spraw wygląda zupełnie inaczej — mówi Franciszek Pietraszko

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

ROZMOWA/// Franciszek Pietraszko i Cezariusz Skrodzki, jedni z najlepszych alpinistów Mazur, po kolejnej udanej wyprawie. Ich łupem padł tym razem najwyższy szczyt Austrii — Grossglockner (3798 m n.p.m.). Co obecnie na celowniku? Słynny Mont Blanc.
— Przygotowywaliście się specjalnie pod Grossglockner?
— Franciszek Pietraszko (Gaudynki): Tak, oczywiście. Najtrudniejsze zadanie miał w tym względzie mój zięć, Czarek, bo... rzucił palenie (śmiech). Nie musieliśmy się jednak przesadnie katować, bo dobrą formę staramy się trzymać na co dzień. Mam na karku 57 lat, ale co rusz robię jakieś 10-kilometrowe rundki biegiem czy marszem, do tego dłuższe wyprawy rowerowe, inne ćwiczenia... Nie bez znaczenia jest też to, że systematycznie trenuję grę na perkusji. A przy tego typu "garach" można się czasem nieźle spocić. O sobie daje też znać przygotowanie z wojska, w którym spędziłem większą część życia.

— Do takich podróży trzeba mieć zdrowie. Niektórych zmęczyłaby sama droga do Austrii.
— Dlatego też postanowiliśmy zrobić mały przystanek na południu Niemiec, gdzie odwoziłem moje dwie kochane wnuczki. Stamtąd mieliśmy już tylko nieco ponad 400 km.

— Pięknych, prestiżowych szczytów nie brakuje. Czemu właśnie Grossglockner?
— Chodził nam po głowach już od dawna. Pierwsze przymiarki rozpoczęliśmy 3 lata temu. Zawsze jednak coś wypadało. Łącznie z ostatnimi, wirusowymi realiami, które zmusiły — nie tylko nas — do zmiany swoich planów związanych z podróżami. Wciąż szukamy nowych wyzwań, miejsc, widoków, przygód. Polskie szczyty, na czele z Rysami, znamy już bardzo dobrze. Na koncie mamy też dużo zagranicznych, jak np. Zugspitze (najwyższy szczyt Niemiec) czy Balmenhorn (4167 m n.p.m.) we włoskich Alpach. To było tylko kwestią czasu nim zdobędziemy Grossglockner.

Obrazek w tresci

Krzyż na szczycie Grossglockner. W Austrii wejść wyżej już się po prostu nie da! fot. archiwum prywatne

— Jak, w skrócie, wyglądała ta walka?
— Na przełęczy u stóp góry (ok. 1900 m n.p.m.) zameldowaliśmy się późnym wieczorem. Przespaliśmy się kilka godzin, pobudka, małe śniadanko... Do pierwszego schroniska (na wysokości 2300 m n.p.m.) dotarliśmy bardzo sprawnie. Po chwili przerwy i skromnym obiedzie założyliśmy raki i chwyciliśmy za czekany. Bez sprzętu tego typu niebezpiecznie byłoby chodzić po lodowcach, nie brakowało też zdradliwych szczelin. Gdyby podejść do tego bez głowy, mogłoby być naprawdę niebezpiecznie. W ten sposób dotarliśmy po południu do kolejnego schroniska (na wysokości 3400 m n.p.m.), w którym już wcześniej zarezerwowaliśmy sobie nocleg.

— Jak zasypia się przed tak długo wyczekiwanym wyzwaniem?
— Pojawia się nieco fajnej adrenaliny, ale żaden z nas nie cierpi w takich chwilach na bezsenność. Naładowaliśmy więc nasze baterie i z samego rana, ok. 6:50, rozpoczęliśmy właściwy atak na szczyt. Mieliśmy niesamowite szczęście do pogody. Dość słonecznie, stosunkowo niewielki wiatr i mróz (dwa stopnie poniżej zera), suche skały... Ucieszyło nas to, bo przy złych warunkach musielibyśmy zarządzić odwrót i cały plan by się zwyczajnie rozsypał. Lekko jednak nie było, choć czasem kusiło, by przyśpieszyć. Robiliśmy jednak swoje, pamiętaliśmy m.in. o słynnych trzech punktach mocowania na skałach, żeby nie było przykrych niespodzianek.

— O tej porze dużo jest podróżników na tych wysokościach?
— Nie byliśmy sami. Na trasie spotkaliśmy m.in. Niemców czy Austriaków, którzy wchodzili na szczyt z... 13-latkiem. Ale u nich to norma, ci goście praktycznie rodzą się w górach.

— Gdy zdobyliście szczyt była okazja na symbolicznego, małego szampana?
— Tym razem nie. Zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć, nakręciliśmy krótki filmik... Później delektowaliśmy się widokiem, był czas na chwilę refleksji. Z górskich szczytów wiele codziennych spraw wygląda zupełnie inaczej. Spojrzenie na nie z tej perspektywy to coś, co polecam każdemu. Wkrótce dołączyli do nas i Serbowie, z którymi wymieniliśmy kilka przyjacielskich zdań. Wszyscy byliśmy daleko od domów, widzieliśmy się po raz pierwszy, a jednak czuliśmy się tak, jak gdybyśmy znali się od dawna. Jak widać góry łączą, a słowiańskie dusze potrafią odnaleźć się wszędzie.

— Myślicie już o kolejnych szczytach? Czy przyszedł czas na emeryturę?
— Emerytura może dotyczyć tylko mnie, Czarek jest młodszy o 20 lat (śmiech). W przyszłym roku planujemy zaatakować wreszcie Mont Blanc.

— A więc jednak. Już kiedyś o nim wspominałeś.
— Tak, to prawda. Hasło "najwyższy szczyt Europy" działa na wyobraźnię. Kojarzy go wielu nawet z tych, którzy jakiekolwiek wyprawy znają wyłącznie z perspektywy kanapy i pilota w ręce. Od strony samej wspinaczki zdobycie go zdecydowanie leży w naszym zasięgu. Największym problemem w tym wszystkim są dość rygorystyczne ograniczenia, które wprowadzili Francuzi. Wszystko trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem, liczba osób mogących zmierzyć się z Mont Blanc jest mocno limitowana, rosną więc i koszty...

— To kiedy się Was tam spodziewać?
— Jeśli wszystko dopisze, łącznie z pogodą, to w kwietniu przyszłego roku powinniśmy spełnić to nasze marzenie.

— Zbliżasz się do sześćdziesiątki. Ile lat zamierzasz jeszcze skakać po górach?
— To trudne pytanie. Głowa mówi jedno, serce mówi drugie. Obecnie widzę tę granicę jakoś przy 65 latach. Jako miłośnik gór właściwie czuję się spełniony. Choć, z drugiej strony, korci mnie, by zmierzyć się z jakimś siedmiotysięcznikiem. To już jednak zdecydowanie bardziej poważna sprawa, bo — poza doświadczeniem i umiejętnościami — trzeba mieć ze sobą i worek pieniędzy.

— Gdyby znalazł się sponsor z takim workiem, to gdzie byście wyruszyli?
— Na przestrzeni lat wiele myślałem o Elbrusie (5642 m n.p.m. — najwyższy szczyt Rosji/Kaukazu), jest też wiele pięknych szczytów w Gruzji, które wspaniale byłoby zdobyć. Są to jednak już wyprawy — szacując na szybko — zajmujące w naszym przypadku ok. 3-4 tygodni.

Obrazek w tresci

Dla takich widoków warto jechać tysiące kilometrów i wspinać się godzinami; fot. archiwum prywatne

— Nie można szybciej?
— Dysponując konkretnym wsparciem etc., na pewno można. Pozostaje pytanie: "czy to konieczne?". Wiesz, nie uważamy się za wielkich zawodowców. Określiłbym nas raczej jako znakomitych amatorów. A może nawet i alpinistów, bo każdy, kto zdobył jakikolwiek czterotysięcznik, ma prawo tak o sobie mówić.

— A gdyby wysłać Was na Mount Everest? Jak wysoko byście się wdrapali?
— Przy naprawdę dobrych warunkach? Gdybyśmy mieli bardzo dużo szczęścia i pieniędzy, to może i udałoby się postawić nogę na szczycie. Patrząc jednak realniej, jestem przekonany, że do 7 tys. metrów byśmy dotarli. Później zaczyna się tzw. strefa śmierci. Kończą się jakiekolwiek żarty. Brak miejsca na błędy. Nie znamy na tyle swoich organizmów, by wieszać poprzeczkę tak wysoko. Byłoby to ewidentnym brakiem szacunku i do naszych rodzin, i do samego szczytu. A, jak zawsze powtarzam, kto nie szanuje gór, ten z gór... nie wraca.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5