Po wojnie w klatce ruszy na... porodówkę [WYWIAD]

2021-07-02 14:00:00(ost. akt: 2021-07-02 15:19:54)
Pokonali dla Rubina setki kilometrów. W Rumi zameldował się "batalion wsparcia" z Orzysza

Pokonali dla Rubina setki kilometrów. W Rumi zameldował się "batalion wsparcia" z Orzysza

Autor zdjęcia: archiwum zawodnika

ROZMOWA || Ile razy bym nie padł na deski, tyle razy wstanę — mówi Karol Rubin. W walce wieczoru gali Time of Masters w Rumi, orzyszanin uległ na punkty weteranowi cyklu, Alanowi Kalskiemu. A wkrótce czeka go kolejny, jeszcze bardziej wymagający debiut. W roli ojca.
— Mocnych ciosów nie brakowało. Wszystkie zęby na miejscu?
— Tak, nos też prosty i niepołamany (śmiech). Walka jednak, faktycznie, trochę kosztowała mój organizm. Powybijane palce, opuchnięte stopy, rozbity mięsień czworogłowy uda w lewej nodze... Czyli w sumie norma w sportach walki.

— Na ile problemem w tej walce były emocje? W końcu była to dla Ciebie pierwsza gala organizowana z takim rozmachem.
— Emocje dawały o sobie znać już na wiele dni przed wejściem do oktagonu. Po pierwsze dlatego, że był to mój zawodowy debiut. Pojedynki amatorskie są wymagające, ale to jednak coś innego. Jeszcze większa presja pojawiła się, gdy poinformowano mnie, że nasza walka będzie głównym wydarzeniem wieczoru. Jestem wdzięczny za to zaufanie okazane przez organizatorów. Duża w tym wszystkim zasługa też mojego promotora, Krystiana Klucznego. Nie mogłem trafić lepiej.

— Rywalem był zaprawiony weteran. Nie obawiałeś się tego, że stres podetnie Ci skrzydła?
— Może i bym się obawiał, gdyby nie mój trener, Łukasz Makarewicz. Wiedział dokładnie jak do mnie trafić. Nastroił mnie przed tą walką na tyle dobrze, że mogłem skoncentrować się na zadaniu, które mnie czekało w klatce. W efekcie większego wrażenia nie robiły na mnie nawet głośne krzyki kibiców Arki Gdynia, którzy zebrali się tłumnie, by wspierać Alana. Słyszałem je tylko przez chwilę, później zagłuszyły ich porady udzielane z narożnika przez trenera. A ten potrafi się wydrzeć (śmiech).

— Nim wyszliście do klatki, stanęliście na wadze. Byłeś ok. 3 kg lżejszy. W tej kategorii to pokaźna różnica. Czułeś ją?
— Dość mocno. Przekładała się m.in. na siłę jego ciosów. Nie sądzę jednak, bym cięższy o te 3 kilogramy mógł zaprezentować coś diametralnie innego. Przeanalizowałem walkę jeszcze tej samej nocy, bo nie mogłem zasnąć. Zabrakło mi innych rzeczy.

— Czego konkretnie?
— Myślę, że mogłem zadawać więcej ciosów typowo bokserskich. Podszedłem do tematu jak kickboxer, m.in. dystansowałem gościa obrotówkami. Chciałem, by się wystrzelał. Dało o sobie znać jednak jego doświadczenie. Umiejętnie skracał dystans, oszczędzał siły, wyczekiwał na odpowiednią chwilę i dopiero wtedy uderzał.

— Zaczął mało elegancko, od nielegalnego ciosu w potylicę.
— Odczułem go, ale adrenalina zrobiła swoje, więc od razu wróciłem do walki. Podobnie z "latającym kolanem", którym przebił się przez moją gardę. Trochę zalałem się krwią, ale nie było to niczym nowym, więc po prostu dalej robiłem swoje. Więcej problemów miałem po dość dziwnym ciosie na żebra. Dopadła mnie po nim jakby... kolka. Trudno było złapać oddech.

Obrazek w tresci

Cisza przed burzą. Karol Rubin (z prawej) wraz z trenerem. Za nimi klatka, miejsce walki

— Przeszła Ci przez głowę myśl o poddaniu?
— W mojej głowie nie ma miejsca na takie myśli. Ile razy bym nie padł na deski, tyle razy wstanę. Inaczej nie mógłbym później spojrzeć w oczy trenerowi i kibicom.

— Z perspektywy kilku dni, można było zrobić więcej w oktagonie?
— Oczywiście, że tak. Do wielu rzeczy podszedłbym teraz inaczej, ale przed walką nie sposób było przewidzieć to, co wydarzy się w klatce. Niektórych ciosów nie tylko mogłem, ale i powinienem uniknąć. Trener w końcu wciąż mi powtarza, że głowa jest od myślenia, a nie od obijania... Czasu jednak nie cofnę. Wnioski wyciągnęliśmy. Jeśli dostanę jeszcze szansę walki (a wierzę, że tak będzie), to zaprezentuję się z lepszej strony. Niedługo wracam trenować na salę.

— Jeśli oceniać po wsparciu kibiców, którym cieszyłeś się w ostatnich dniach, to kolejne propozycje wydają się kwestią czasu.
— Wszystkie te komentarze i wiadomości, które wciąż otrzymuję, są dla mnie największym zaskoczeniem związanym z tą walką. Ludzie już od kilku tygodni zaczęli zalewać mnie swą pozytywną energią. Nie przestali nawet po tym, gdy przegrałem swoją walkę. To pomaga, motywuje do dalszego rozwoju. Niby w tym sporcie wszyscy walczą dla siebie, ale jeśli jest komu klasnąć czy powiedzieć dobre słowo, to jest to bardzo budujące.

— Choć do Rumi było kilkaset kilometrów, znaleźli się tacy, którzy zameldowali się przy klatce. Wśród nich jedna, a właściwie dwie szczególne dla Ciebie osoby...
— To prawda. Z brygadą z Orzysza przyjechała i moja narzeczona, Patrycja. I to będąc w ciąży, bo termin porodu mamy we wrześniu. Wiedziałem, że muszę dać z siebie wszystko. Właśnie dla nich.

— Czyli wkrótce przyjdzie Ci walczyć nie tylko w klatce, ale i z pieluchami.
— Nie mogę się tego już doczekać (śmiech). W tej roli też będę w roli debiutanta, ale poziom emocji jest nieporównywalnie większy. Wierzę jednak, że wspólnie damy sobie radę ze wszystkim. Nie ma innej możliwości.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5