Łowi karpie, śpi z kotami. Swą pasją podbija Internet i łowiska [WYWIAD]

2021-01-02 12:53:09(ost. akt: 2021-01-02 14:10:15)
Ta adrenalina, zapach jeziora i lasu... Jednym słowem: magia. I to taka, która w pewien sposób ukształtowała mnie jako człowieka. Nie wyobrażam sobie bez niej życia — mówi Dariusz Kurko

Ta adrenalina, zapach jeziora i lasu... Jednym słowem: magia. I to taka, która w pewien sposób ukształtowała mnie jako człowieka. Nie wyobrażam sobie bez niej życia — mówi Dariusz Kurko

Autor zdjęcia: Fishing Team Poland/FB

ROZMOWA|| — Nie łowię ryb, by pozyskiwać mięso. W tym hobby chodzi o coś zupełnie innego — mówi Dariusz Kurko. Doświadczony mazurski poławiacz karpi od niedawna łowi także... Internautów. Jego grupa Fishing Team Poland liczy już przeszło 3 tys. osób. A wszystko zaczęło się jeszcze przed pierwszym "profesjonalnym" kijem z bambusa i... nocami spędzanymi w asyście dzikich, mruczących kotów.
— Zacznę dość nieelegancko. Wybacz szczerość, ale jesteś w wieku "pamiętającym PRL". O sprzęt nie było łatwo...
— (śmiech) To prawda, ale nie czuję się staro. W końcu wiek to ponoć tylko liczby. Z drugiej strony bardzo się cieszę, biorąc pod uwagę właśnie wędkarstwo, że dane było mi dorastać w tamtych czasach. Mogliśmy łowić ryby nawet i... bez żadnego sprzętu. Odrobina treningu i cierniki łapaliśmy bezpośrednio w ręce. Warunki uczyły nas tego, by kombinować. Pamiętam te emocje, gdy miętusy i raki łowiliśmy z kumplami na tzw. widełki z kija (śmiech). Dzisiaj znaczna część dzieciaków, gdyby spotkała te stworzenia, to pewnie nawet nie miałaby pojęcia co to jest.

— Co mógłbyś uznać za swój pierwszy sprzęt wędkarski?

— Pierwszym "profesjonalnym" sprzętem, którego trzymanie wzbudzało we mnie satysfakcję (a u kolegów zazdrość), był... niezawodny i niezniszczalny kij bambusowy. Z prowizorycznie doczepionym, lecz błyszczącym, pozłacanym kołowrotkiem. Oczywiście tym najprostszym z najprostszych. Do dziś pamiętam jego terkotanie przy zwijaniu żyłki...

— Na pierwsze "poważne" połowy chodziłeś sam czy z ekipą?
— Chyba faktycznie zabrzmi to tak, jak gdybym był prawdziwie stary, ale w tamtych czasach trudno byłoby nawet wybrać się na ryby samemu. Nie było domofonów, a co dopiero komórek czy smartfonów, a i tak każdy doskonale wiedział gdzie można spotkać znajomych w danej chwili. Zazwyczaj chadzaliśmy więc paczką. Takie wędkarskie przedszkole. Wypady na ryby były zresztą dość naturalne, bo wychowywaliśmy się w końcu na terenach, na których — w którąkolwiek stronę byś nie poszedł — co chwilę trafiałeś nad rzekę, kanał, jezioro czy staw.

Obrazek w tresci

Dawniej "plaża wojskowa", dziś - "Irys". Sprzęt na przestrzeni lat się zmienił, ale pasja do wędkarstwa ani trochę; fot. archiwum rodzinne

— Rodzice nie mieli nic przeciw?
— Nie, bo początkowo chodziliśmy pod opieką kogoś dorosłego (zwłaszcza podczas łowienia z lodu, z tym nie było żartów). Albo przynajmniej z którymś ze starszych kolegów, zanim któremuś nie podpadliśmy...

— Tzn?
— Głupio się przyznać, ale z bratem — jako małe szkraby — zjedliśmy kiedyś jednemu z wędkarzy... ciasto na ryby. W końcu ciasto to ciasto, prawda?

— Trudno zaprzeczyć (śmiech).
— Później się już pilnowaliśmy. Starsi dysponowali lepszymi umiejętnościami i sprzętem, więc podglądaliśmy ich w akcji, a potem staraliśmy się ich naśladować. Prawdziwa frajda zaczęła się, gdy miałem ok. 5 lat. Tata zabierał wówczas mnie i brata na łódkę. Co więcej, mogliśmy brać już wówczas udział w nocnych zasiadkach na węgorza z brzegu. Do dziś doskonale to pamiętam. Ta adrenalina, zapach jeziora i okalającego go lasu. Jednym słowem: magia. I to taka, która w pewien sposób ukształtowała mnie jako człowieka. Nie wyobrażam sobie życia bez jezior, lasu...

— I ryb?
— Zdecydowanie (śmiech)

— Pamiętasz swoją pierwszą "grubą" sztukę?
— Jasne! Przypomina mi się od razu mostek nad kanałem prowadzący do tzw. plaży wojskowej w Orzyszu. Został przebudowany i obecnie wygląda już całkowicie inaczej. Wtedy "stały" pod nim naprawdę wielkie garbusy (okonie — przyp. K.K.), o których teraz w większości akwenów można jedynie pomarzyć. Niełatwo było jednak je skusić, by chwyciły. To był wówczas dość trudno dostępny teren. Zwłaszcza dla dziecka z wędką. Z bratem opracowaliśmy więc specjalną strategię. Jeden z nas kładł się z wędką na mostku, a drugi zakradał się od brzegu z żyłką, spławikiem i podczepioną ukleją. Następnie rzucał przynętę możliwie najbliżej okoni. Nurt kanału ją spychał, a gdy któryś garbus zaczynał atakować, to "obserwator" z dołu dawał znak, że można zacinać wędką na górze.

— Brzmi prawie jak plan napadu na bank.
— Możliwe, ale właśnie wtedy udało mi się złapać — zwłaszcza jak na swój wiek — naprawdę ogromnego okonia. Myślę, że miał przynajmniej 0,7 kg. Tak go dziś oceniam.

Obrazek w tresci

Dariusz Kurko (2. z prawej). Ze śp. wujkiem, bratem i śp. dziadkiem. Wszyscy, razem z maluchem, na pokrytym lodem jeziorze. To były połowy!

— Co sprawiło, że wziąłeś się poważniej za karpie?
— Życie tak się potoczyło, że w pewnym momencie wyjechałem do pracy na Wyspy Brytyjskie. Dokładnie do Southampton. Lecąc tam nie sądziłem, że będę miał okazję wciąż cieszyć się wędkarstwem. A co dopiero rozwijać swą pasję. Wszystko zaczęło się dzięki mojemu koledze, Arturowi. Zaproponował wypad na karpie. Trochę się wahałem, ale ostatecznie dałem się namówić. I byłem już "złowiony" w chwili, gdy tylko po raz pierwszy usłyszałem ten magiczny dźwięk sygnalizatora brań. Wtedy klamka zapadła.

— Mocno boli sumienie, gdy podliczasz ile od tamtego czasu wydałeś na to hobby?
— Nie boli, bo... jeszcze nigdy tego nie liczyłem. I nie zamierzam (śmiech). Wędkarze często wyznają bardzo prostą filozofię: "Lepiej mieć więcej sprzętu niż mniej". Po prostu.

— Ile trzeba wydać na starcie, by wejść w ten świat?

— Tak naprawdę wszystko zależy od kieszeni. Wydaje mi się, że — jeśli ktoś naprawdę chce spróbować — to w granicach 500 zł powinien skompletować podstawowy ekwipunek, który pozwoli mu cieszyć się z łowienia karpi. Oczywiście wiem, że zaraz niektórzy się zaśmieją albo zaczną pukać w głowę. Od razu więc dodam, że mam kolegów "po kiju", którzy na sam początek wydali po ok. 10 tys. zł i... dalej twierdzili, że "to zdecydowanie za mało".

— Jaki jest obecnie Twój rekord?

— Najcięższy z karpi ważył dokładnie 18,2 kg. W środowisku karpiarzy jest pewnie wielu, którzy mogliby poszczycić się lepszym wynikiem, ale... Nie łowię dla kilogramów. Tak jak i nie łowię po to, by pozyskiwać mięso. W tym hobby chodzi o coś zupełnie innego.

— Wywołałeś temat mięsa. Polska Wigilia to nie tylko choinka, ale właśnie i karp. Sam złowiłeś czy kupiłeś?
— Ani to, ani to (śmiech). Do tego gatunku podchodzę w sposób szczególny i czułbym się pewnie trochę nieswojo, gdyby pojawił się na moim talerzu. Miejsce karpia na stole wigilijnym zajęły więc filety z dorsza.

— Poobgadywałem Cię nieco za plecami z Twoimi znajomymi. Wspomnieli, by zapytać Cię o... koty.
— (śmiech) Poza rybami to, faktycznie, jedne z moich ulubionych zwierząt. I chyba jest to miłość z wzajemnością. Byłem ostatnio na 24-godzinnej zasiadce. Na tego typu wyprawy zabiera się ze sobą nie tylko parasol, ale i ekwipunek, w którym można się przekimać. Gdy wreszcie dopadło mnie zmęczenie, położyłem się na chwilę spać. Obudziłem się, a... dwa koty leżały i mruczały tuż obok na moim "łóżku".

Obrazek w tresci

Krótka drzemka wystarczyła, by w namiocie zadomowiły się... dwa dzikie koty; fot. Fishing Team Poland

— Pozostając przy sprzęcie. Co rusz słychać o nowinkach technicznych u karpiarzy. Naciąganie na kasę czy faktycznie technika wypiera "starą szkołę"?
— Co wędkarz, to pewnie inna teoria. Nie zamierzam nikomu zaglądać do portfela. Niech każdy "zbroi" się w to, co chce i na co go stać. Moja teoria jest taka, że wiele z tych nowinek jest faktycznie wymyślana już nieco na siłę. Z drugiej strony... Od lat śledzę sytuację w tym temacie na bieżąco i wciąż wiele rzeczy potrafi mnie pozytywnie zaskoczyć.

— Czyli św. Mikołaj nie miał problemu ze znalezieniem dla Ciebie prezentu?
— Od lat nie ma. Zawsze przyda się jakaś rózga w postaci nowego "kija" (śmiech).

— Jesteś założycielem i liderem Fishing Team Poland. Na samym Facebooku macie tysiące członków.
— I, prawdę mówiąc, od początku zakładałem, że tak właśnie będzie. Bo jeśli mierzyć, to tylko wysoko. Niedawno dorobiliśmy się nowych klubowych koszulek, czapek, kubków, opasek, smyczy i wielu innych gadżetów. Liczby niby mogą robić wrażenie, ale wciąż nie jestem usatysfakcjonowany. Będzie nas o wiele, wiele więcej. Tym bardziej, że szykuje się dużo nowej, dobrej zabawy.

— Tzn?
— Mijający rok spowodował, że musieliśmy zwolnić nieco z zawodami (zwłaszcza zagranicznymi) i zlotami. Na 2021 rok zaplanowaliśmy jednak już przynajmniej cztery większe "spędy": nie tylko na Mazurach, ale i na Śląsku, Pomorzu oraz w centralnej Polsce. Coraz realniejszych kształtów nabierają także mistrzostwa, w których chcielibyśmy, by zmierzyli się reprezentanci różnych grup wędkarskich (np. właśnie z Facebooka). Będzie się działo. Zapewniam, że warto śledzić ten temat.

— Stałeś się dobrze rozpoznawalny w tym środowisku. Czujesz się karpiowym celebrytą?
— Nie, oczywiście, że nie (śmiech). Choć muszę przyznać, że robi się miło gdzieś na serduchu, gdy przyjeżdżam nad dane łowisko i właściciel mówi: "O, Darek z Fishing Team Poland, dzisiaj łowienie gratis".

Obrazek w tresci

fot. Fishing Team Poland

— Jakie plany na Sylwestra (wywiad przeprowadzony tuż przed końcem roku - przyp. K.K.)?
— Na pewno spędzę tę "imprezę" nad wodą. I mam nadzieję, że fajerwerki będą nie na niebie, a na wędce.

— W tę noc, wedle polskiej tradycji, "rybka lubi pływać". Będzie?
— W wodzie na pewno (śmiech). Jeszcze nie myślałem o tej zasiadce z tej perspektywy, ale chyba faktycznie wypadałoby wziąć chociaż jakiegoś małego, symbolicznego szampana. Przyda się toast za to, byśmy w przyszłym roku mogli przestać już żyć koronawirusem i wszystkimi kiepskimi tematami, które się z nim wiążą.


Grupę FISHING TEAM POLAND można odnaleźć m.in. TUTAJ

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5