Lata mijają, a legenda "Malucha" wciąż żywa! [WYWIAD]

2020-12-05 11:59:37(ost. akt: 2020-12-05 08:17:07)
W "Potworze Szos". Na liczniku zawrotne kilkadziesiąt km/h

W "Potworze Szos". Na liczniku zawrotne kilkadziesiąt km/h

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

MOTORYZACJA || Wzięliśmy ze sobą pół bagażnika części. Takich, które najprawdopodobniej mogły się zepsuć. Nie zapomnieliśmy i o trytytkach... — uśmiecha się pochodzący z Orzysza (mieszkający obecnie w Szczytnie) Karol Włodkowski, który — wraz z Dariuszem Samselem — niedawno ruszył w Polskę śladami historii, zasiadając w kultowym Maluchu.
Blisko dwa miesiące temu (dokładnie 22 września) minęła 20. rocznica zakończenia produkcji samochodu, który swego czasu niepodzielnie panował na polskich drogach...

— Zacznijmy od najważniejszego, czyli od waszego „Potwora Szos”.
— (śmiech) Rocznik 1994, a to jest o tyle ciekawa data, że właśnie w tym roku wyszedł ostatni wypust Malucha w wersji FL. Ten na liczniku ma obecnie już 92 tys. kilometrów przebiegu.

— To podejrzanie mało jak na 26-latka...
— Może i tak. Trudno mi jednak odnieść się do tego ze stuprocentową pewnością, bo w tej wersji auta oryginalny licznik – a taki jest zamontowany – „kręci się” tylko do 100 tys. km. Nie dam więc uciąć sobie ręki czy przejechał 92 czy może... 192 tys. km. Kilka fiatów 126p jednak w życiu już widziałem, a stan tego pojazdu – czyli na przykład to, jak się zachowuje na drodze czy jak pracuje silnik – w mojej ocenie, wskazuje na to, że faktycznie może mieć taki stosunkowo niewielki przebieg.

— Skąd wytrzasnęliście tę maszynę?
— Ten konkretny egzemplarz znalazłem kilka miesięcy temu w Radomsku koło Częstochowy. Jechałem po niego z duszą na ramieniu, bo wśród speców od tego fiata utarło się powiedzenie, że najczęstszą piosenką w nim nuconą jest „Wszystko się może zdarzyć” (śmiech).

Ja też się pod tym podpisuję. No, ale choć obaw było niemało, to — o dziwo — jednak udało się wrócić nim na kołach, a nie na lawecie. Teraz, kiedy „znamy się” już znacznie lepiej, jestem zdecydowanie bardziej pewny jego możliwości. Na przestrzeni tych paru miesięcy wiele rzeczy w nim „wygłaskałem”, inne wymieniłem, a kilka dołożyłem, żeby były w pełni oryginalne.

— Podobno dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, ale muszę o to zapytać: ile wydałeś?
— Niecałe 4000 zł, a zainwestowałem w niego dodatkowy tysiąc. Obecnie jedyne koszta to już tylko paliwo, olej i drobne części.

— Co pchnęło cię do tego zakupu?
— Chyba zawsze miałem „zajawkę” na te Maluchy. Wiele, wiele lat temu to właśnie fiat 126p był pierwszym samochodem w naszej rodzinie (uśmiech). Pamiętam zielony egzemplarz, który rodzice kupili w Polmozbycie...

— Słyszałem, że twój tato przejechał Maluchami blisko pół miliona kilometrów.
— Zgadza się. Na przestrzeni lat mieliśmy w rodzinie pięć Maluchów. Praktycznie we wszystkich kolorach, w jakich były produkowane. Gdy byłem małym dzieckiem, podróżowaliśmy nim całą rodziną, czyli w... piątkę: tato, mama, dziadek, babcia, no i ja (uśmiech). Z Mazur do Poznania czy Katowic? Bez problemu. Mało tego, chyba właśnie ze Śląska przywieźliśmy Maluchem... lodówkę. Albo pralkę, nie pamiętam już dokładnie co to było.

— Przecież taki sprzęt musiał być niemal wielkości samego auta.
— W bagażniku, oczywiście, trudno byłoby coś takiego zmieścić, więc wszystko zostało zapakowane na dach. Dla tego auta nie ma rzeczy niemożliwych: poradził sobie doskonale (śmiech). Podobnych wspomnień mam całe mnóstwo.
Miło wspominam zwłaszcza pierwszy z naszych egzemplarzy – w wersji standard, czyli odpalany na linkę. Jeździliśmy bardzo dużo i wiesz co? Nie przypominam sobie, żebyśmy przez te wszystkie lata mieli jakieś większe awarie.
Tato był zresztą na tyle obeznany w Maluchach, że dysponując minimalną ilością sprzętu, z większością z nich umiał szybko się uporać na trasie. Wiele się wtedy nauczyłem, więc kiedy sam zacząłem przygodę z Maluchami, to sporej części spraw w dużej mierze już nie musiałem się uczyć, a tylko je sobie przypomnieć.

— Dużo sprzętu zabraliście, ruszając ostatnio w Polskę?
— Pół bagażnika części. Tych, które najprawdopodobniej mogły się zepsuć. Czyli wzięliśmy zabieraki, przeguby, pompkę paliwa, gaźnik i trochę innego sprzętu.

— Trytytki też (trytytki to inaczej opaski zaciskowe – red.)?
— (śmiech) Oczywiście, zwłaszcza że w tego typu autach skórę potrafią uratować nawet najprostsze rozwiązania. Dzisiejsza, przepełniona elektroniką, motoryzacja może pod tym względem jedynie zazdrościć...

— Którędy wiodła wasza trasa?
— Licząc od wyjazdu spod mojego domu do powrotu niemal pod same drzwi, łącznie przejechaliśmy 1481 km. Najpierw udaliśmy się do Lublina, gdzie czekał nas pierwszy nocleg, a następnie ruszyliśmy do Świdnika, aby odwiedzić tamtejszą „strefę historii”, czyli muzeum równie kultowego, polskiego motocykla WSK. Zobaczyliśmy tam wszystkie wersje, prototypy – niesamowita sprawa... Później pokonaliśmy najdłuższy z odcinków: liczącą ok. 430 km trasę do Bielska-Białej.

— Czyli do maluchowej Mekki...
— Dokładnie. Właśnie tam była fabryka fiata 126p i tam też jest jego muzeum, które — naturalnie — zwiedziliśmy (maluchy produkowano w Bielsku-Białej w latach 1973-2000 – red.). Później nasza trasa wiodła przez Szczyrk i Wisłę – gdzie mieliśmy nocleg połączony z relaksem w górach – prosto do Warszawy. A po noclegu u szwagra, trzeba było wracać na Mazury, do domu...

— Jedni wybierają samoloty, inni pociągi... Skąd akurat turystyka „maluchowa”?
— Lubię taki typ podróżowania (uśmiech). No i lubię też odwiedzać ważne dla polskiej historii miejsca, w tym także te związane z polską motoryzacją. A jak lepiej poczuć magię minionych lat czy wręcz minionej epoki, jeśli nie właśnie w Maluchu?

— Auto pali niewiele, z was natomiast są spore chłopy, więc podchwytliwe pytanie brzmi: więcej wchłonął w tych dniach silnik czy wasze... wątroby?
— (śmiech) Nie ma porównania, zdecydowanie silnik. Byliśmy w trasie codziennie, więc to oczywiste, że – pomiędzy kolejnymi etapami naszej podróży – nie mogliśmy sobie pozwolić na żaden relaks przy napojach „rozweselających”. Każdy z nas był świadomy, że musimy być za kółkiem w możliwie najlepszej dyspozycji.

— A już szczególnie w Maluchu, który strefę zgniotu ma jak mercedes. Jedna i druga kończy się na silniku...
— No, właśnie. A że Maluch ma silnik z tyłu, to tym bardziej nie mogło być żadnej fuszerki.

Obrazek w tresci

Pan Henio w swoim żywiole. Koszt naprawy? Mazurski bimberek!

— Nie zapytam „czy”, tylko „jakie” usterki dopadły was na trasie?
— Między Lublinem a Krakowem złapaliśmy „kapcia”, ale tego typu rzeczy zdarzają się w każdym aucie, więc nie ma sensu czepiać się o to naszego Malucha (uśmiech).
Przyznaję: nieco trudniej było jednak tę pozornie banalną usterkę naprawić. Otóż, w tych autach stosowano opony dętkowe, a dzisiaj jest niesamowicie trudno znaleźć – ot, tak: od ręki – 12-calową dętkę.
A już zwłaszcza z oponą, bo nasza, po przebiciu, nie nadawała się już do niczego.

— I jak sobie z tym poradziliście?
— Stawiliśmy się w zakładzie wulkanizacyjnym. Tam panowie rozłożyli bezradnie ręce, ale przypomnieli sobie o innym zakładzie, który — istniało takie niewielkie prawdopodobieństwo — mógł mieć to, co nas interesowało. No i okazało się, że mamy szczęście, bo w tym drugim zakładzie jakimś cudem wśród starych zapasów faktycznie znaleźli nam dętkę oraz oponę. Dosłownie identyczną. Cała naprawa zajęła im blisko godzinę.

— Z innym „cudem” spotkaliście się podobno w Bielsku-Białej...
— To prawda. Zaczęło się od tego, że po noclegu chcieliśmy pod hotelem uruchomić samochód, ale nic z tego nie wyszło, bo „strajk” ogłosił aparat zapłonowy. Nie czuliśmy się na siłach, żeby uporać się z tym samodzielnie, więc w Internecie szybko znaleźliśmy najbliższy warsztat. Na szczęście, rzeczywiście był niedaleko, więc musieliśmy pchać Malucha tylko przez około 400 metrów. A kiedy „zajechaliśmy” już na miejsce, pan Henio – żaden przysłowiowy, bo faktycznie miał tak na imię – powitał nas wielkim szczerym uśmiechem. I postanowił zająć się nami poza kolejką.

— Skąd taka gościnność?
— Aż trudno uwierzyć w taki zbieg okoliczności, ale okazało się, że pan Henio przepracował we „fiatowskiej” fabryce w Bielsku-Białej prawie... 40 lat, w tym od początku do końca przy produkcji fiata 126p! Gdy zaparkowaliśmy w warsztacie, pan Henio wyraźnie znalazł się w swoim żywiole. Rzucił krótko: „Zakręć silnikiem”. Zakręciłem dwa razy, na co machnął ręką i powiedział: „Dobra, dobra, wiem już, o co chodzi”. Naprawa zajęła mu około... pięciu minut. Rozebrał w tym czasie aparat zapłonowy, a następnie go odpowiednio naprawił i ustawił. Przy okazji, już później, wymienił nam też pasek klinowy – a mieliśmy dodatkowy przy sobie, bo — w jego ocenie — ten stary mógł wkrótce zacząć sprawiać kłopoty.

— Dużo sobie zażyczył za usługę?
— Nie chciał ani złotówki, choć mocno nalegaliśmy. Aby jednak nie pozostawić tak świetnej pracy całkiem bez zapłaty, odwdzięczyliśmy się dobrym mazurskim... bimberkiem. Obie strony były bardzo zadowolone (uśmiech). Jeszcze bardziej niż samą naprawę doceniam jednak wkład edukacyjny, którym podzielił się z nami pan Henio. Opowiedział nam mnóstwo ciekawostek o tym modelu: co zrobić, gdy dana rzecz się zepsuje, a także jak robić, aby się dużo rzadziej psuła. Rewelacja, mistrz...

— Z jakimi reakcjami spotykaliście się na trasie?
— Niby taki zwykły niepozorny Maluch, a mnóstwo osób chciało sobie zrobić z nami – a właściwie to z nim – zdjęcie (uśmiech). Zaczynając tę podróż, zastanawialiśmy się ile Maluchów, polonezów czy dużych fiatów będziemy mieli szczęście zobaczyć po drodze. Ale, niestety, żadnego nie uświadczyliśmy. Widocznie tym razem to my mieliśmy być owym „szczęściem” dla innych...

— Planujecie już kolejne wyprawy?
— Jasne, że tak. Ostatnio mieliśmy jednak smutny dzień, bo Maluch musiał... zapaść w sen zimowy (uśmiech). Spędzi w garażu przynajmniej kilka miesięcy, bo po prostu nie mam serca, aby go eksploatować na „solonych” polskich drogach. Nie ma co ukrywać, blachy mają już swoje lata, więc nie chcę, aby – przez jazdy w zimowych realiach – Maluch później stał i niszczał w oczach. Do emerytury jeszcze mu daleko, niejedną podróż musimy razem odbyć... Pozostaje więc czekać do wiosny, a jak tylko pogoda się poprawi i stopnieją ewentualne śniegi, to znów udamy się gdzieś w Polskę śladami historii. Choć nie wiemy jeszcze jakiej konkretnie. Może znów motoryzacyjnej albo filmowej... Mamy sporo czasu, aby usiąść z mapą i wszystko sobie spokojnie przemyśleć.


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5