Zostali sprzedani wraz z domem. Walczą o swój nowy, własny kąt

2020-06-06 15:40:04(ost. akt: 2020-06-07 08:31:10)
— Jesteśmy jak ptaki bez gniazda. Chcemy uwić nowe — mówi pani Aniela. Na zdjęciu z synami w tzw. mieszkaniu kryzysowym

— Jesteśmy jak ptaki bez gniazda. Chcemy uwić nowe — mówi pani Aniela. Na zdjęciu z synami w tzw. mieszkaniu kryzysowym

Autor zdjęcia: Kamil Kierzkowski

LUDZIE || Bajka o życiu na Mazurach szybko przerodziła się w koszmar. Teraz, po latach, mówią o sobie "okaleczeni przez burzę życia". Pani Aniela Lewan, choć ma na karku już 64 lata, robi wszystko, by zapewnić swym niepełnosprawnym synom prawdziwy dom. Targanym z kąta w kąt przydzielono lokal. Potrzebny jest jednak gruntowny remont. Do tego natomiast niezbędne są i pieniądze, i ręce zdolne do pracy. Czy się uda? Możecie pomóc i Wy, nasi Czytelnicy.
Miało być jak w bajce. Opuszczając mury Akademii Ekonomicznej w Gliwicach, świat przed panią Anielą stał otworem. Osób, które mogłyby wówczas poszczycić się ukończeniem tak "ścisłego" kierunku jak cybernetyka, było w Polsce niewiele. Do życia niezbędny jest jednak nie tylko umysł, ale i... serce.

Na drodze pani Anieli stanął mężczyzna. Czarujący biznesmen. Wydawać by się mogło — marzenie niejednej kobiety chcącej budować rodzinę na solidnym fundamencie. Zakochali się, a ich uczucie zaowocowało pojawieniem się na świecie Marcina. Maluszek, choć sprawny intelektualnie, okazał się niepełnosprawny fizycznie. — Od pierwszego oddechu wymagał stałej, 24-godzinnej opieki — wspomina pani Aniela. W kochających oczach matki nie miało to jednak najmniejszego znaczenia.

Ojciec Marcina postanowił działać. Rozsądnie zaproponował przeprowadzkę na Mazury. Niewiele później ich domem zostało niewielkie Kamieńskie (powiat piski), leżące nad jeziorem. W ciszy i spokoju, z planami utworzenia stadniny, w rehabilitowaniu ich syna miało pomagać nie tylko świeże powietrze, ale i hipoterapia (zajęcia z końmi, których wysoka efektywność była naukowo potwierdzona już w latach 60. XX wieku). Okazało się jednak, że był to jedynie... fortel.

Serce otwarte na oścież

Maleńka, mazurska wieś cieszyła naturą. Ich dom, budynek po PGR, zdawał się mieć wszystko, czego potrzebują. Rozciągające się wokół hektary ich ziemi czekały na zamianę w prężnie działającą stadninę. Ani kiepski dojazd, ani oddalenie od reszty świata, nie zmieniały wrażenia, że tego właśnie szukali.

Pani Aniela poświęcała czas i siły synowi. Wkrótce także dwójce skrzywdzonych przez los dzieci, które adoptowali. Michasiowi i Zuzi. Marzeniem pani Anieli było, by zapewnić im ciepły, bezpieczny dom. Warunki ku temu były. Jako jedynaczka chciała ofiarować swoje serce, doświadczenie i wiedzę, by pomóc komuś, kto tej pomocy naprawdę potrzebował. Dodatkowo, po ewentualnej śmierci rodziców, Marcin nie zostawałby na świecie sam.

W domu dziecka nikt wówczas jednak nie poinformował, że biologiczną mamę Michała dopadł alkoholizm. — Później dopiero dowiedziałam się, że pierwszy rok życia Michaś spędził głównie leżąc sam. Zapominano go karmić, zapominano go poić... — słowa powoli opuszczają usta pani Anieli, jakby mimo upływu lat w dalszym ciągu nie pogodziła się z tym, jak świat "przywitał" jej przybranego, ukochanego syna.

O poważnej wadzie wzroku (+9) Michasia, a także "sprezentowanym" mu Alkoholowym Zespole Płodowym (zespół wad wrodzonych), dowiedziała się dopiero po czasie. Matczyna miłość przetrwała i tę próbę. Szybko zaczęły pojawiać się jednak kolejne.

— W podstawówce Michał nie mógł zdać do kolejnej klasy, ponieważ ma kompletnie zamazane takie pojęcia jak czas, pieniądze, o matematyce nawet nie wspominając. Ma natomiast talent artystyczny, świetnie radzi sobie m.in. podczas zajęć teatralnych w Środowiskowym Domu Samopomocy w Orzyszu, gdzie z radością przyswaja nowe umiejętności i kompetencje społeczne — mówi pani Aniela.

Przy młodszej Zuzi, borykającej się z mniejszymi trudnościami, pani Aniela była już "zaprawiona w bojach". Dzięki wcześniejszemu doświadczeniu wiedziała dokładnie na co zwracać uwagę i jakich działań potrzebuje dziewczynka***.

Marzenia w błocie

Z każdym dniem wcześniejsza bajka coraz bardziej przeradzała się jednak w koszmar. A sielankowy zakątek... w więzienie. Mężczyzna zaczął pokazywać drugie oblicze. Marcinowi, potrzebującemu specjalnej opieki, bardzo szybko przyszło zapomnieć o terapii z koniem. Nie było obiecanych wycieczek do Disneylandu, nie było nawet wspólnych spacerów.

Pani Aniela, jeszcze niedawno pełna optymizmu, coraz częściej — zamiast miłości, zrozumienia czy wsparcia — ze strony męża spotykała się z przemocą. Nie minęło wiele czasu, a "przytłoczony problemami" mąż pani Anieli zmienił rodzinę na "mniej problemową".

Na głowie pani Anieli zostawił wszystko. Trójkę dzieci, niepewność materialną, pogłębiające się problemy zdrowotne jej i Marcina... Zostawił wszystko — poza środkami do życia. Bo wywalczonych przez nią z trudem alimentów nie płacił. Utrzymywał, że nie ma z czego, choć w okolicy niektórzy wspominają, że w jego portfelu hulał nie wiatr, a banknoty. Po sobie nie zostawił także... świętego spokoju.

Sprzedani

— Wkrótce dowiedzieliśmy się, że sprzedał firmie zewnętrznej budynek i ziemię. Wraz z nami. To, że mieliśmy w ogóle dach nad głową, zawdzięczaliśmy łasce nowego właściciela. Nie był zbytnio zainteresowany samym budynkiem, więc uprosiliśmy, by nas stamtąd nie wyganiał — mówi 64-latka.

Pani Aniela, coraz starsza i cudem wiążąca koniec z końcem, nie była jednak w stanie chronić starego budynku przed degradacją. Nie miała już ani środków, ani więcej sił w dwóch spracowanych, kobiecych dłoniach.

— Dom popadał w ruinę. Właściciele nie mieli powodu, by inwestować w remonty. Teoretycznie nas przecież tam nie było. Najpierw pożegnaliśmy się z ogrzewaniem, więc przez kolejne zimy grzyb coraz bardziej zajmował ściany. Grzaliśmy się jednym piecykiem kominkowym, który nie zapewniał optymalnej temperatury. Codziennym problemem były infekcje, które nawracały u Marcina z powodu nieszczelności okien. Ile nagrzaliśmy, tyle wylatywało na zewnątrz — wspomina pani Aniela.

Wkrótce zabrakło wody w kranach. — Kupiłam tysiąclitrowy zbiornik na wodę. Dowozili nam ją najpierw strażacy z OSP Orzysz, a później pracownicy ZUK — dodaje.

Przy niepełnosprawnym, pieluchowanym Marcinie, woda znikała jednak błyskawicznie. Prać można było tylko ręcznie, bo tradycyjną pralkę trudno zasilić wężem z tak zaimprowizowanego zbiornika. — Bywało, że brakowało nam wody. Cieszyliśmy się, gdy padał śnieg. Mogliśmy go zbierać, a później topić.

Pani Aniela szukała pomocy na zewnątrz. To, co udawało się wywalczyć, było jednak niewystarczające dla rodziny dotkniętej niepełnosprawnością. Sytuacji nie ułatwiała i "wątpliwa sytuacja prawna" ich domu. Pukała do kolejnych drzwi. Poczucie własnej dumy i wstydu dawno zostawiła za sobą. Liczyły się dzieci.

Dobre dusze

— Gdy w ubiegłym roku trafiłam tam po raz pierwszy, przeraziłam się — mówi pracująca w orzyskim MOPS Halina Januszewska. Dziś już, co podkreśla na każdym kroku pani Aniela, wielka przyjaciółka jej rodziny.

— Mamy wielkie szczęście, że trafiliśmy na Halinkę. To kobieta, która bez rozgłosu, ale wciąż porusza niebo i ziemię. Zgromadziła grupę ludzi o wielkim sercu. Wreszcie poczuliśmy, że nie jesteśmy z tym wszystkim sami. Nigdy nie śniło mi się, że spotka mnie tyle dobra — mówi dziś już coraz bardziej podupadająca na zdrowiu 64-latka. 35 lat przedkładania dobra dzieci nad własne potrzeby zrobiło swoje.

Informację o przyznaniu im przez władze Orzysza lokalu mieszkalnego przyjęła jak dar z nieba. Lokal, choć nie nadaje się obecnie do zamieszkania, jest dla niej fundamentem, na którym może zacząć budować spokojniejszą przyszłość ich dzieci.

Kamieńskie opuścili w listopadzie 2019 roku. Był to "ostatni gwizdek", bo gdyby zima uderzyła z prawdziwą mocą, to — przy ówczesnym stanie zdrowia domowników — mogliby jej nie przetrwać. Zatrzymali się w tzw. mieszkaniu kryzysowym. Teoretycznie lada dzień mija termin, gdy będą musieli je opuścić. To w końcu nie miejsce długoterminowego zamieszkiwania, a w kolejce nie brak innych rodzin, którym życie rzuciło kłody pod nogi (zwłaszcza w dobie pandemii).

Zegar tyka

Pojawił się pomysł, by zgłosić ich sprawę do znanego w Polsce programu telewizyjnego zajmującego się remontami, lecz czas oczekiwania i realizacji jest zbyt odległy. Potrzebny jest błyskawiczny remont ww. lokalu przydzielonego przez Gminę Orzysz.

Wszelkie instalacje wymagają nie tyle naprawy, co gruntownej wymiany. Wstępny kosztorys (wykonany grzecznościowo przez fachowca z UM w Orzyszu) opiewa na kwotę przeszło 60 tys. zł. A każdy, kto kiedykolwiek robił remont, doskonale wie, że i tak zawsze może "wyskoczyć" coś nowego.

Faktury za pierwsze 20 tys. zł zobowiązał się wziąć na siebie właściciel firmy, która kupiła wcześniej od byłego męża p. Anieli budynek wraz z ziemią. Cegiełkę — w kwocie 5 tys. zł — dorzuciło Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie (ze środków PFRON). Wsparcie okazują także lokalni działacze, urzędnicy, którzy poza środkami finansowymi zaczęli organizować np. niezbędne do prac materiały budowlane. Pozostała kwota wciąż jest jednak dla tej rodziny astronomiczna.

Czytelniku, pomóż

To, co jakimś cudem udaje się pani Anieli zaoszczędzić, od razu przeznacza na doinwestowanie remontu. — Mamy ogromne chęci i ręce gotowe do pracy. Jednak brak zdrowia nie pozwala nam samodzielnie sfinansować i przeprowadzić tak ogromnego remontu — przekonuje. Za namową nowych przyjaciół uruchomiła zbiórkę internetową. Pomóc (choćby symbolicznie) może więc każdy z nas.
Wystarczy wejść w odpowiedni link (ZBIÓRKA DOSTĘPNA TUTAJ) lub skontaktować się bezpośrednio z MOPS w Orzyszu. Liczy się każda złotówka.
— Jesteśmy wdzięczni za każdy dobry gest, za każdy grosz, którym możecie wesprzeć remont naszego mieszkania. Wszystkim Darczyńcom z góry i z całego serca dziękujemy. Obiecujemy, że będziemy informować was o postępach prac — przekonuje pani Aniela.

Serce bez żalu

— Nigdy nie mówiłam, że cierpię. Tak naprawdę to... jestem szczęśliwa. Gdy synowie obdarzą mnie uśmiechem, wraca siła, nadzieja i wiara w dobroć pojawiających się na naszej drodze ludzi. Przez te wszystkie lata, w których czuliśmy się jak rozbitkowie na tratwie, to właśnie nasza miłość dodawała nam wiatru w żagle — mówi pani Aniela, której znajomi wciąż zachodzą w głowę skąd w niej tyle sił i ciepłych uczuć.

— Nie czuję żalu do byłego męża. Mimo tego wszystkiego. Zmarł w zeszłym roku, o pogrzebie nie zostaliśmy poinformowani. Dla nas nie żył już jednak od kilkudziesięciu lat. Na przeszłość zrzuciłam już dawno kurtynę, chcę żyć dalej. Mam dla kogo, bo wiem, że chłopcy będą ze mną do końca. Do mojego końca.


Kamil Kierzkowski


***Dziś Zuzia radzi sobie bardzo przyzwoicie. Po szkole zawodowej wyjechała do Niemiec. Walczy tam nie tylko o siebie, ale i o to, by mogła pomagać swej rodzinie.



Czytaj e-wydanie


Gazeta Olsztyńska zawsze pod ręką w Twoim smartfonie, tablecie i komputerze. Codzienne e-wydanie Gazety Olsztyńskiej, a w czwartek i piątek z tygodnikiem lokalnym tylko 2,46 zł.

Kliknij w załączony PDF lub wejdź na stronę >>>kupgazete.pl


W piątkowym (5 czerwca) wydaniu m.in.


Za te pieniądze trudno jest przeżyć
Coraz częściej słychać głosy, że za te pieniądze nie da się żyć. Pieniądze, które są wypłacane rodzicom jako zasiłek opiekuńczy przez zakład Usług Społecznych na dzieci do lat 8.

Marta Chełchowska Maturzyści czasów pandemii
Marta Chełchowska i Olaf Serafin. Są młodzi, ambitni i mają za sobą udział w ogólnopolskiej olimpiadzie „Zwolnieni z teorii”. Oboje skończyli XII LO w Olsztynie, a w poniedziałek napiszą egzamin maturalny. O swoich sukcesach i planach na przyszłość rozmawiają z Darią Bruszewską-Przytułą.

Marek Behan, kierownik sekcji ds. szczepień ochronnych w Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w OlsztyniePrzeciwnicy niech zamilkną
— Ludzie czasem potępiają szczepionki, choć kompletnie nie wiedzą, o czym mówią. Dopiero, gdy ofiarami pandemii staną się znajomi i członkowie rodzin — przychodzi otrzeźwienie — mówi Marek Behan, epidemiolog, kierownik sekcji szczepień ochronnych Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Olsztynie.


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5