Żaden medal nie jest wart więcej niż bezpieczeństwo i dobro dziecka [WYWIAD]

2019-12-30 16:16:43(ost. akt: 2019-12-30 16:35:24)

Autor zdjęcia: archiwum zawodnika

ROZMOWA || Pojawienie się dziecka to wielka radość. Często zdarza się jednak, że obowiązki rodzica spychają sportową pasję na dalszy plan. Niemniej są i tacy, którzy wyśmienicie potrafią łączyć jedno z drugim. — Trzeba umieć schować własną sportową ambicję głęboko do kieszeni, bo z tym biegiem nigdy nie mierzysz się sam — mówi Krzysztof Zając. Jeden z niewielu na Mazurach i w Polsce biegaczy, który dziesiątki kilometrów pokonuje wraz z... towarzyszącym mu w wózku dzieckiem.
— Ze sportem jesteś związany odkąd pamiętam. Jakich dyscyplin imałeś się przez te wszystkie lata?
— Było tego trochę, choć frajdę zawsze sprawiały mi zwłaszcza te sporty, w których główną rolę odgrywa piłka. Najwięcej czasu poświęciłem futbolowi, występując m.in. w różnych klubach na Mazurach, a czasem i nieco dalej, jak np. w Broni Radom. Pasja ta nie wyszła jednak nigdy poza sferę amatorską. A później... Pojawiły się nowe obowiązki i trzeba było odwiesić korki na kołek.

— Lukę wypełniło jednak bieganie. Nietypowe, bo z... wózkiem. Ma to jakąś specjalną nazwę?
— Nie wydaje mi się, by takowa istniała. We wszystkich imprezach biegowych, w których uczestniczyliśmy, było to nazywane właśnie w ten sposób.

— Co pchnęło cię do tego, by trenować wspólnie z maleństwem? Nie było z kim zostawić synka?
— Wręcz przeciwnie. Gdy skończyła się przygoda z piłką, nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Potrzebowałem jakiejś aktywności, by spożytkować energię. Pierwszą myślą było bieganie, z którym miałem do czynienia już wcześniej: i bezpośrednio, i pośrednio za sprawą futbolu etc. Brałem się za wszystko. Pokonałem kilka półmaratonów, odhaczałem kolejne "dziesiątki" czy "piątki". Cokolwiek tylko pojawiało się w okolicy. A gdy w jednym z czasopism specjalistycznych dotyczących biegania trafiłem przez przypadek właśnie na artykuł o bieganiu z wózkiem... Kompletnie mnie to zafascynowało. Wówczas jeszcze nie miałem dzieci. Wiedziałem już jednak, że gdy tylko się pojawią, to będę z nimi biegał. Takie małe postanowienie i marzenie do zrealizowania.

— Wasz synek pojawił się blisko 3,5 roku temu. Pamiętasz pierwszy wspólnie pokonany dystans?
— Nim się urodził, starałem się możliwie jak najwięcej dowiedzieć o tym rodzaju biegania. Teoria jednak teorią, a praktyka praktyką. Zaczynaliśmy bardzo spokojnie, od krótkich dystansów pokonywanych czysto rekreacyjnie. Z każdym kolejnym wspólnym biegiem uczyliśmy się wzajemnie czegoś nowego, aż wreszcie byliśmy w miejscu, które można było określić "właściwym" treningiem. Pierwszy oficjalny start odnotowaliśmy podczas niezwykle popularnych w Wielkiej Brytanii tzw. parkrunów*, które coraz wyraźniej wnikają i do Polski. Niemal co sobotę pokonywaliśmy więc swoje 5 km.

— Wreszcie przyszedł jednak czas, by zmierzyć się z poważniejszymi wyzwaniami. Długo je planowaliście?
— I tak, i nie. Z jednej strony mieliśmy za sobą już sporo krótszych dystansów. Z drugiej — o jakimkolwiek konkretnym planowaniu w tym przypadku nie ma mowy. Bo możesz zaplanować szczegółowo każdy detal i poukładać plany tak, by wszystko do siebie pasowało. Jednak — jak to z dzieckiem — wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Czasem trzeba odwołać udział tuż przed startem. Wystarczy małe przeziębienie u dziecka i jest po temacie.

— Jak duże znaczenie ma pogoda?
— Kluczowe. Bieganie z wózkiem z reguły idzie w odstawkę, gdy jest deszczowo czy zimno. Na Wyspach Brytyjskich, na których mieszkamy obecnie, nietrudno zwłaszcza o to pierwsze. Kilka razy złapał nas deszcz i musiałem kombinować, by maluch nie przemókł. Zwolnić z trenowaniem trzeba także w tzw. "czasie chorób" w przedszkolu. Bieganie w takim okresie to bieganie typowo "na siłę". Nie byłoby to dobre ani dla dziecka, ani dla dorosłego.

— Jak zareagowała twoja żona na wieść o nowym hobby?
— Bardzo pozytywnie.

— Aż trudno uwierzyć. W pierwszych latach nadopiekuńczość to często drugie imię wszystkich matek.
— Doskonale jednak wie, że nie pozwoliłbym na to, by nasza pociecha była w jakikolwiek sposób zagrożona. Kwestia zaufania. Oczywiście jednak, jak to mama, tuż przed biegiem zaopatruje nas w tuzin sweterków, kocyków itd. Mamy zawsze ze sobą praktycznie całą torbę podróżniczą.

Obrazek w tresci

— Przeciętny biegacz potrzebuje butów. Czasem czegoś do picia...
— Przy bieganiu z wózkiem wygląda to już zupełnie inaczej. Bieg, nawet krótki, jest prawdziwą wyprawą i logistycznym wyzwaniem. Trzeba być gotowym na każdą ewentualność. Obecnie można na ten temat znaleźć znacznie więcej informacji, np. w Internecie. Gdy jednak zaczynaliśmy, to rzeczowych artykułów było bardzo mało. Uczyliśmy się więc głównie na własnych błędach. Do niezbędnych rzeczy zaliczyć można m.in. picie, przekąski, zabawkę, wilgotne husteczki, coś do przebrania...

— Jak zmienia się pampersa "w biegu"?
— Najważniejsze, by zrobić to szybko. I nie chodzi o mijający czas, a o to, by nie przeziębić dziecka. Dobrze jest znaleźć odpowiednie, komfortowe do tego miejsce. Latem, gdy jest ciepło, nie ma aż takiego problemu. Łatwiej improwizować, można zadowolić się nawet samą matą do przewijania i odrobiną wolnego miejsca. Co innego zimą. Wtedy pełny pampers oznacza najczęściej "koniec gry" i błyskawiczny powrót do domu.

— A jeśli przytrafi się awaria sprzętu? Przewoźny warsztat?
— Zdecydowanie. Do tej pory miałem na szczęście tylko jedną tego typu sytuację. Byliśmy 7 km od domu, gdy przebiła się nam opona. Wlec się taki kawał "na flaku" było mordęgą dla nas obu. Całe szczęście miałem ze sobą pompkę i zestaw naprawczy. Świetnie spisuje się też tzw. pianka, którą wpuszcza się do środka przez wentyl, a ta uszczelnia całość od wewnątrz. Każdy bieg uczy czegoś nowego.

— Z "tradycyjnym" wózkiem można byłoby zmierzyć się z nieco dłuższym dystansem?

— Raczej odradzałbym tego typu eksperymenty. Nie jest to ani wygodne, ani zbyt bezpieczne. Ważne, by był to wózek trzykołowy. Przednie kółko ponadto nie może być "skrętne", bo — zwłaszcza przy zmęczeniu — wystarczy wtedy chwila nieuwagi, jakaś nierówność podłoża i można byłoby stracić pełną kontrolę nad wózkiem. Na całe szczęście te bardziej "specjalistyczne" modele nie są aż tak drogie. Używany, taki ze średniej półki, można znaleźć już i za ok. 1 tys. zł. Widziałem kilka ofert egzemplarzy w naprawdę świetnym stanie, jak gdyby miały za sobą ledwie kilka biegów. Oczywiście są i droższe modele. Ceny niektórych powalają, nie ma chyba "górnej granicy" w tym przypadku.

— Co było waszym wspólnym, największym biegowym wyzwaniem?
— Półmaraton w Macclesfield. Wystartowaliśmy właśnie tam, bo — wbrew pozorom — wcale nie aż tak łatwo znaleźć organizatorów, którzy zgadzają się na udział biegaczy z wózkami. Nie dziwię im się, bo jest sporo dodatkowych wymogów do spełnienia, jak np. specjalne atesty trasy. Poza tym trzeba się ograniczać do imprez "ulicznych" lub o nawierzchni utwardzonej. Jakiekolwiek odcinki przełajowe odpadają, bo wózki i ich "pasażerowie" słabo je znoszą.

— Z tego co wiem, waszym celem było wówczas coś więcej niż samo minięcie linii mety.
— Tak, dokładnie. Włączyliśmy się do akcji, w której — biegnąc — zbieraliśmy środki na ludzi borykających się z Alzheimerem. Udało się zebrać ponad 300 funtów, więc połączyliśmy przyjemne z pożytecznym. Zadowolenie z półmaratonu było podwójne.

— Do takiego pokonania półmaratonu, poza twoją świetną formą, niezbędna jest dobra współpraca z dzieckiem. Zdarzało się, że trzeba było wybierać między zmianą pampersa a dobrym miejscem?
— Oczywiście, że tak. Znalezienie właściwego balansu jest bardzo trudne. To nie jest sport dla tych dorosłych, którym brak samodyscypliny i odpowiedzialności. Łatwo przeszarżować. Trzeba umieć schować własną sportową ambicję głęboko do kieszeni, bo z tym biegiem nigdy nie mierzysz się sam. Parę razy złapałem się na takiej myśli, by "przycisnąć jeszcze kilka kilometrów". Mam nadzieję, że żaden z biegaczy nie ulega tej pokusie, by dać się ponieść mającym wciąż dużo sił nogom. Mnie osobiście każdy sygnał dziecka (np. płacz) przynosi momentalne "otrzeźwienie" z tej sportowej, lecz w tym wypadku niezdrowej rywalizacji. Żaden złoty medal nie jest wart więcej, niż bezpieczeństwo i dobro dziecka. I nawet jeśli bywało do mety już niedaleko, to zatrzymywałem się, by pobawić się nieco z maluchem i dać mu rozruszać kości.

Obrazek w tresci

— Gdy mijają was kolejni zawodnicy pewnie nie jest łatwo o spokój.
— Jeśli takie postoje się wcześniej wkalkuluje, to "sportowe sumienie" nie boli. Po pewnym czasie z synkiem rozumieliśmy się już na tyle, że wypracowaliśmy odpowiedni schemat. Wiem, że wytrzymuje w wózku spokojnie ok. pół godziny. Przed biegiem siadam więc z mapą i tak wszystko planuję, by co te 30-40 minut być w pobliżu jakiegoś np. placu zabaw. Tam robimy sobie małą przerwę, a następnie wracamy na trasę. Najlepiej oczywiście byłoby wcelować ze startem biegu w chwilę, gdy dziecko zaczyna drzemkę, bo można wtedy dużo kilometrów "nadgonić". W praktyce jednak udaje się to bardzo rzadko.

— Synek powoli wyrasta wam z wózka. Ma jednak młodszą siostrę. Przejmuje powoli obowiązki brata?
— Dokładnie (śmiech). Nasza córeczka ma niecałe 1,5 roku, lecz ma za sobą już pierwsze biegi.

— Co gdy i ona wyrośnie z wózka? Bierzecie się z żoną za kolejne czy będziesz pożyczał dzieci od sąsiadów?
— (śmiech) Wtedy będę miał już etap biegania z wózkiem definitywnie za sobą. Marzenie będzie w stu procentach spełnione. Głównym celem było to, by aktywnie spędzać czas wolny z dzieckiem. Nie przy tablecie czy telewizorze. Chciałem pokazać im już na starcie, że jeśli się czegoś naprawdę bardzo chce, to można osiągnąć praktycznie wszystko. Nieważne ile niedogodności stoi na drodze.

— Z jakimi reakcjami się spotykałeś podczas biegów? Tatusiowie pewnie kręcą nosem, gdy ich żony patrzą na wasz duet z uwielbieniem.
— Gdziekolwiek się nie pojawiliśmy, spotykaliśmy się zawsze z bardzo pozytywnym odbiorem. I wśród facetów, i wśród kobiet. Zwłaszcza na biegach masowych, gdy przy trasie stoi dużo kibiców. To miłe i motywujące chwile, bo z każdej strony otaczają brawa, uśmiechy, gratulacje. Przy czym nigdy wyłącznie dla taty. Nigdy nie usłyszałem "brawo tata", zawsze było "brawo Wy". I tak być powinno.

— Ile lat temu wylecieliście z Mazur do Wielkiej Brytanii?
— Dziesięć. Właśnie dotarło do mnie jak poważny to już kawał czasu. Te liczby potrafią przerazić. Staramy się jednak możliwie najczęściej odwiedzać nasze rodzinne strony. Kiedyś bywaliśmy naprawdę bardzo często. Odkąd jednak pojawiły się dzieci, trudniej to zorganizować, więc przylatujemy już nieco rzadziej. A trzeba, bo na Mazurach wciąż mieszka cała nasza rodzina.

— Emigracja bywa najczęściej korzystna finansowo. Boli z kolei właśnie ta rozłąka. Jaka była wasza pierwsza Wigilia poza Polską?
— Niełatwa, trochę dziwna. Staraliśmy się jednak, by było w niej jak najwięcej rodzinnego domu. Wigilię zorganizowaliśmy wraz ze starymi, dobrymi znajomymi, którzy trafili na wyspy podobnie jak my. Wspólnie daliśmy sobie tę namiastkę Mazur i rodziny.
Obrazek w tresci

— Najlepszy kumpel nie zastąpi jednak rodziców.
— Oczywiście, nie ma nawet porównania. Przyznaję, że — zwłaszcza podczas tych pierwszych świąt na obczyźnie — było nieco smutku gdzieś z tyłu głowy. Człowiek przywykł do wspólnych świąt. Wylatując wiedzieliśmy jednak jaką decyzję podejmujemy i jakie będzie niosła ze sobą konsekwencje. Święta na emigracji to jednocześnie czas radości, ale i czas trochę trudny, sentymentalny.

— Rozważacie powrót na stałe?
— Te myśli wracają co jakiś czas. Mieszkanie w Anglii nie było na pewno decyzją na całe życie. Kiedyś pewnie przyjdzie więc wrócić. Człowiek wychował się w innej części świata, stale wraca do niej myślami. Na Mazury, oczywiście poza rodzina, wciąż coś ciągnie. Coś sprawia, że chce znowu się być wśród tych miejsc, gdzie się wychowało. Wśród ludzi, z którymi przeżyło się niejedno: i to dobre, i to złe.

— Czyli "prywatny Brexit" tak, ale nie w najbliższym czasie. Co najbardziej różni Boże Narodzenie w Anglii od tego w Polsce?
— Dużo zwyczajów i tradycji jest bardzo podobnych, a czasem i identycznych. W Polsce może nieco więcej "magii" czuje się na ulicach, wśród ludzi. Atmosferę świąt, bez znaczenia w którym miejscu, tworzą jednak najbliżsi. Gdy my nie możemy wyrwać się z Anglii na święta, to bywa, że rodzina przyjeżdża do nas.

— A gdy się nie udaje?
— To niestety jednym z głównych dań świątecznych staje się Internet. Technologia pozwala obecnie nieco "skrócić" ten dystans dzielący nas od Polski. Wideokonferencje za pomocą aplikacji takich jak Messenger, Skype... Dzięki nim można — chociaż wirtualnie — przyciągnąć do siebie nieco rodzinnego domu. Pozostałą część buduje się m.in. poprzez kultywowanie tradycji, które się z niego wyniosło.



2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5