Odmrożenia latem? Rockowym tempem na... Balmenhorn! [WYWIAD]

2019-09-17 15:25:28(ost. akt: 2019-09-17 15:46:31)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

ROZMOWA/// — Zamiast szampana nieco podjedliśmy na szczycie "na ciepło" z wojskowych racji żywnościowych — wspomina Franciszek Pietraszko. Perkusista rockowo-metalowy z Gaudynek (gm. Orzysz), wraz z zięciem Cezariuszem Skrodzkim, zdobył włoski czterotysięcznik Balmenhorn (4167 m n. p. m.). Nasi alpiniści nie zamierzają na tym kończyć. Na ich celowniku znalazł się szczyt Signalkuppe (4554 m n. p. m.).
— Za wami już sporo zdobytych szczytów. Które wspominacie najmilej?
— Faktycznie, było ich już trochę. I każde wejście jest fajne. Zwłaszcza gdy nie pada, jest niezła pogoda, dobra widoczność i... jest trudno. To daje satysfakcję. Sukcesami, które utkwiły nam w pamięci, są np. takie trzytysięczniki jak Piz Buin (na granicy szwajcarsko-austriackiej) czy najwyższy szczyt niemiecki - Zugspitze. Z tym drugim wiąże się ciekawa historia. Zeszliśmy ze szczytu w miejscu odległym od naszego parkingu, zaczęliśmy łapać "stopa" i... podwiózł nas kolega z Mazur, który kompletnie przypadkowo przejeżdżał tam krajoznawczo z rodziną. Życie potrafi zaskoczyć, góry bywają świetnym reżyserem.

— A co z polskimi górami? Są dla was za niskie?
— Nie, wejście na Rysy - choć to trochę inny kaliber - zawsze jest niesamowitym przeżyciem. Tatry są naprawdę piękne. I nie tylko te po polskiej stronie. Po stronie słowackiej również zdobyliśmy wiele ciekawych szczytów. Wszystkie cieszą.

— Wasz ostatni "łup" to Balmenhorn (4167 m n. p. m.). Tyle gór w Europie, czemu akurat ta?
— Naszym marzeniem było zaatakowanie wreszcie jakiegoś czterotysięcznika. Dla własnej satysfakcji, a nie dlatego, że po pokonaniu tej magicznej bariery 4 tys. można oficjalnie nazywać się alpinistą. Pierwotnie chcieliśmy zmierzyć się ze słynnym Mont Blanc, najwyższym w Europie...

— Czemu zmieniliście plany?
— Ostatnimi czasy było tam trochę nieszczęśliwych wypadków, ofiar... Francja zaczęła podchodzić do tego typu turystyki z nieco większą ostrożnością. Wśród turystów, którzy chcą wejść na Mont Blanc, zaczęto robić nieco większy "przesiew". Niby nic oficjalnego, ale pojawiło się dużo utrudnień. Kluczowym dla nas był np. fakt, że trzeba rezerwować schroniska z jeszcze większym wyprzedzeniem. Trudno to z kolei pogodzić z pracą i innymi obowiązkami prywatnymi. Do tego trzeba mieć przewodnika... Nie, to nie było dla nas i odpuściliśmy ten temat. Skupiliśmy się na szczycie Balmenhorn (tuż przy granicy włosko-szwajcarskiej, Alpy Pennińskie, masyw Monte Rosa - przyp. K. K.).

— Na tego typu szczyty nie wchodzi się "z marszu". Jak wyglądały wasze przygotowania?
— U każdego nieco inaczej, co wynika m.in. z wieku. Czarek ma 36 lat, ja 55. Mogę mówić tylko za siebie. Podstawą moich był, po prostu, względnie zdrowy tryb życia. Od lat zażywam dużo ruchu, do tego zero fajek i jakichkolwiek innych używek (czasem, może, jakieś symboliczne piwko). Cały czas bardzo dużo chodzę, biegam. W ostatnich tygodniach przed atakiem na szczyt dorzuciłem do tego jazdę rowerem po Mazurach, łącznie "wykręciłem" kilkaset kilometrów. Ponadto stale robię sobie 3 razy w tygodniu sesję 20 minut intensywnych ćwiczeń: m.in. 120 pompek jednorazowo, takich z podparciem nóg o wyższy element...

— Od kilkudziesięciu lat grasz jako perkusista w zespołach rockowo-metalowych. Trzeba się namachać. Bębny pomagają w zdobywaniu szczytów?
— I tak, i nie. Z jednej strony - faktycznie - dzięki temu można spalić nieco kalorii, a po próbach jest się spoconym jak po treningu. Z drugiej strony gram jednak dość delikatnie, bo technicznie. Jest to więc zupełnie inny kaliber fizycznego wysiłku. Perkusja więc pewnie pomaga, ale maksymalnie, powiedzmy, w 10 procentach.

Obrazek w tresci

— Kilkadziesiąt lat również biegałeś w mundurze. Jakie atuty wyrobiło w tobie wojsko?
— Na pewno przyzwyczajenie do długotrwałego wysiłku. Przed odejściem na emeryturę, poza "tradycyjnymi" formami aktywności fizycznej w wojsku, angażowałem się w dodatkowe wyzwania. Będąc na misji w Syrii, wraz z ponad 70 innymi mundurowymi wzięliśmy udział w słynnym biegu na jeden z miejscowych szczytów. Oczywiście każdy kilometr z całym wojskowym rynsztunkiem. Byłem czwarty, wyprzedzili mnie tylko Austriacy. To było jedno z pierwszych moich wyzwań "górskich". W międzyczasie startowałem na innych średnich oraz długich dystansach, także podczas mistrzostw Polski Wojska Polskiego. W mundurze wyrobiłem sobie mocne nogi.

— Jak rozpoczęła się wasza droga na Balmenhorn?
— Zaczęło się od kursu przez Youtube...

— Czekaj, czekaj. Początek zdobywania szczytu w Internecie?
— Tak, bo przy tego typu wypadach po prostu trzeba ukończyć kurs np. z wiązania lin, które minimalizuje ryzyko, zwiększa szanse przeżycia w ewentualnych kryzysowych sytuacjach. By odbyć kurs "tradycyjny" trzeba dużo więcej czasu (m.in. koszt dojazdu i noclegu) oraz zdecydowanie więcej pieniędzy. A jeśli przysiądzie się do takiego kursu internetowego na poważnie, to efekt jest w tym przypadku bardzo zbliżony. W międzyczasie ruszyliśmy z kompletowaniem niezbędnego sprzętu oraz ubrań. Tu pomocne okazały się chińskie portale aukcyjne, dzięki którym udało się znacznie zredukować koszta.

— Do Włoch kawał drogi. Nie byliście zmęczeni jeszcze zanim stanęliście u stóp Balmenhornu?
— Pomocne okazało się to, że córka z Czarkiem, moim zięciem, mieszkają przy granicy Szwajcarii i Austrii. Podróż po tamtych autostradach to zupełnie inna bajka. Mieliśmy do pokonania ok. 500 km, ale poszło to błyskawicznie. Na miejscu pojawiliśmy się ok. godz. 19-20. Przenocowaliśmy w samochodzie, o godz. 7 mała kawka, następnie wyciągiem na wysokość ok. 2900 m. n. p. m.

— To ta łatwiejsza część zadania.
— Dokładnie. Później zaczął się właściwy marsz. Po całym dniu stawiliśmy się na nocleg w schronisku usytuowanym na wysokości ok. 3,5 tys. m. n. p. m. Taka dość nagła zmiana wysokości spowodowała, że niesamowicie dręczył nas ból głowy. Byliśmy na to przygotowani, zaopatrzyliśmy się w cały arsenał leków przeciwbólowych. Spaliśmy przez to jednak niewiele. Czarek może nieco ponad godzinę, ja pewnie ok. 10 minut. Następnego dnia, z samego rana, ruszyliśmy dalej. Zastanawialiśmy się czy nie zaatakować wyżej, czyli szczytu Signalkuppe (4554 m. n. p. m. - przyp. K. K.). Niestety musieliśmy porzucić ten pomysł, bo wiązałoby się to z dodatkowym noclegiem. A przeznaczone do tego miejsce, znajdujące się jeszcze wyżej, trudno nazwać w zasadzie schroniskiem, to bardziej "miejscówka". Obiektywnie patrząc - nie byliśmy na to gotowi, więc postanowiliśmy trzymać się właściwego planu.

— Przy zdobywaniu szczytu pojawiały się jakieś niebezpieczne sytuacje?
— Musieliśmy szczególnie uważać na szczeliny, często przykryte śniegiem. Zięć wpadł w jedną z nich prawie po pas. Gdyby nie wspomniane wiązania, to mogłoby być różnie. Te jednak były, więc wszystko pod kontrolą...

— Nie bagatelizujesz przypadkiem tej sprawy dlatego, by twoja córka - czytając ten wywiad - nie bała się później puścić swego męża na kolejną wyprawę?
— (śmiech) Nie, zagrożenia życia naprawdę nie było. Podchodzimy poważnie do tematu bezpieczeństwa. Często powtarzam: kto nie szanuje gór, ten z gór nie wraca.

— Co jeszcze dało wam w kość?
— Niska temperatura i wiatr. W niższych partiach gór było względnie ciepło. Wyżej było znacznie chłodniej, poniżej zera. Czarek nie czuł policzków, a ja m.in. dużego palca w nodze, bo w międzyczasie jedną z nóg wpadłem w mały przesmyk z wodą. Na szczęście obyło się bez poważnego odmrożenia.

Obrazek w tresci

— Bez przygotowań dalibyście radę?
— Jeśli ktoś nie był na tych minimum 4 tysiącach, to nawet nie wie w czym rzecz. I nie mówię tego dlatego, że uważam siebie za jakiegoś wielkiego, świetnego alpinistę. Wręcz przeciwnie. Jestem amatorem, choć dodam - pewnie nieco nieskromnie - że dość dobrym. Bez przygotowań nikomu nie radzę mierzyć się z takimi szczytami. Może się to źle skończyć.

— W przeszłości, gdy zdobyliście Zugspitze, na górze otworzyliście symboliczną, malutką butelkę szampana...
— Tym razem byliśmy zbyt zmęczeni, by w ogóle o tym myśleć. Podjedliśmy za to nieco "na ciepło" z wojskowych racji żywnościowych.

— Ile czasu spędziliście na samym szczycie?
— Niecałą godzinę. Tyle, by nieco odsapnąć. W międzyczasie dołączyli do nas Francuzi, więc dość "średnim" angielskim udało nam się wspólnie porozumieć. Schodziliśmy w większej grupie, trzymaliśmy się także Niemców. A to dlatego, że pojawiła się mgła, gęstniała z każdą minutą. Można było zabłądzić, a przy dość zdradliwym podłożu wystarczył moment nieuwagi, by skończyło się jeszcze gorzej.

— Co czuliście, gdy wróciliście na dół?
— Satysfakcję, zadowolenie... Taką na 99 procent, bo ten Signalkuppe wciąż mieliśmy z tyłu głowy. Umówiliśmy się już jednak, że w przyszłym roku (na przełomie lipca i sierpnia) zaatakujemy i ten szczyt.

— Poza nim planujecie jeszcze jakieś inne wyprawy?

— Signalkuppe będzie najprawdopodobniej moją ostatnią wyprawą tego typu. Nie mam już 20 lat. Skupię się na muzyce. Tworzymy nowy projekt, choć jeszcze za wcześnie, by wyjawiać szczegóły. Mogę powiedzieć tyle, że zapowiada się ciekawie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to jesienią przyjdzie nam nieco mocniej pokoncertować, powinien ukazać się też nasz materiał studyjny.

— Nie wydajesz się być gościem, który potrafi usiedzieć w miejscu. Nawet jeśli to studio nagraniowe.
— (śmiech) Może i coś w tym jest. Nie wykluczam, że kilka miesięcy po zdobyciu Signalkuppe - w co głęboko wierzę, że sie uda - głód wędrówki po górach znów zwycięży. Zobaczymy. Do tego czasu absolutnym priorytetem będzie jednak moja największa pasja, czyli muzyka.

Encyklopedia o Balmenhornie: szczyt w Alpach Pennińskich, części Alp Zachodnich. Leży w północnych Włoszech na granicy regionów Piemont i Dolina Aosty, blisko granicy ze Szwajcarią. Należy do masywu Monte Rosa. Szczyt można zdobyć ze schronisk Bivacco Felice Giordano (3167 m) i Capanna (3559 m). Na szczycie znajduje się statua Cristo delle Vette. Pod szczytem zalega lodowiec Ghiacciaio del Lys.


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5