Pokonał Śniardwy. Od żony zależy czy zawiesi poprzeczkę wyżej

2017-08-07 19:55:35(ost. akt: 2017-08-07 20:00:09)

Autor zdjęcia: MOSiR Orzysz

— Przed startem kilka razy nawet mi się śniło, że płynę przez olbrzymie jezioro i nigdzie nie widzę jakiegokolwiek brzegu. Podświadomość już pracowała — mówi 50-letni Adrian Kociszewski, który 23 lipca pokonał wpław jezioro Śniardwy (trasa Popielno-Nowe Guty). Z doświadczonym zawodnikiem rozmawiamy m.in. o najtrudniejszych momentach zakończonej sukcesem próby, a także o ponad dwukrotnie trudniejszym wyzwaniu, które podejmie... jeśli tylko pozwoli mu na to żona.
— Pochodzi pan spod Warszawy. Co przyciągnęło pana na Mazury?
— Tak, dokładnie z Wilczej Góry (gmina Lesznowola - przyp. red.). Na Mazury przyjeżdżam jednak od dość dawna. To jedno z najlepszych miejsc do wypoczynku, jakie znam. Życie u was toczy się w zupełnie innym tempie. Nie ma takiego męczącego pośpiechu jaki panuje w stolicy. Na Mazurach można naprawdę wypocząć i naładować baterie pozytywną energią.

— Przyjezdnych z pana stron jest wielu. Mało który z nich jednak rzuca wyzwanie Śniardwom. Skąd pomysł, by pokonać je wpław?
— Pomysł nie należał do najnowszych, przeszedł mi przez głowę wiele lat wcześniej. Tak na poważnie jednak zacząłem myśleć o tym wyzwaniu w 2014 roku. Pojechałem wówczas z żoną i znajomym na Mazury, właśnie nad Śniardwy - do Popielna. Wygrzewając się nad jeziorem w pewnym momencie po prostu spojrzałem w dal, ledwie dostrzegając zarysy przeciwległego brzegu. Wówczas odżyła myśl sprzed lat i... klamka zapadła. Wiedziałem jednak, że to nie takie proste. Nie wystarczy wejść do wody i płynąć. Musiałem się do tego przygotować i organizacyjnie, i fizycznie.

— Podpytałem pana znajomych: zdradzili mi, że data nie była przypadkowa.
— (śmiech) Dokładnie. We wrześniu kończę 50 lat. Postanowiłem, że będzie to wspaniały prezent. A przy okazji okazja, by udowodnić, że 50-tka na karku to wcale nie starość.

— Trudno zorganizować tego typu przedsięwzięcie?
— Jeśli spotka się na swojej drodze życzliwych, solidnych ludzi, to nie ma z tym większego problemu. Pamiętam, że szukając kontaktu w leżących po drugiej stronie jeziora Nowych Gutach, trafiłem na pana Bogdana Markiewicza. Pokrótce nakreśliłem mu temat. Wydawał się naprawdę zainteresowany, poprosił jedynie o odrobinę czasu na dopełnienie formalności. Nim się obejrzałem - dostałem telefon zwrotny z informacją, że nie tylko pomoże mi w organizacji, ale moją próbą zainteresowały się również władze gminy Orzysz, które postanowiły włączyć ją do grafiku większej imprezy pt. Wiatr, Woda i Przygoda.

— Umieszczenie nazwiska na plakacie zobowiązuje. Jak przygotowywał się pan do tego startu?
— Prawdziwe przygotowania rozpocząłem w styczniu. Raz w tygodniu przeprowadzałem trening pływacki, podczas którego robiłem ok 5-8 km. Do tego trzy razy w tygodniu siłownia, by należycie wzmocnić ciało, a zwłaszcza ręce. Poza tym dwa razy w tygodniu biegi, mające wzmocnić kondycję i zapewnić wyrównany oddech nawet przy dłuższym wysiłku.

— Tempo wysokie, jednak nie sądzę, by wystarczyło na zdobycie zaufania u organizatorów. Musiał pan przekonać ich czymś jeszcze.
— Tak, zdawałem sobie z tego sprawę. Miałem jednak nieco ułatwione zadanie, bo nie startowałem z najniższego pułapu. Takiej decyzji nie podejmowałem po latach spędzonych na kanapie, bo ze sportem jestem związany praktycznie odkąd pamiętam. Biegami zajmuję się już od blisko trzech dekad. Zaczynałem dokładnie w 1986 roku, mając 19 lat, a dwa lata później ukończyłem już pierwszy maraton w Warszawie. I spodobało mi się to na tyle, że od 1988 roku - co rok - biorę udział w tej imprezie i jak do tej pory ani razu nie zdarzyło mi się jeszcze nie dobiec do mety.

— Po wodzie jednak trudno biegać. Płynąc pracują inne mięśnie, a na długich dystansach potężne znaczenie ma również zupełnie inna technika.
— Dokładnie. Ale i w tym temacie miałem już pewne doświadczenie, choć w większości zdobywałem je będąc znacznie młodszym. Do pływania na dobre wróciłem w 2012 roku, po 10 latach przerwy. Systematycznie robiłem coraz dłuższe dystanse: 10, 16, 21 km... Parę razy wystartowałem też w nocnym maratonie, tzw. Otyliadzie, rozgrywanej równolegle w kilku miejscach w Polsce. W Warszawie zająłem 1. miejsce, w całej Polsce uzyskałem natomiast 7. lokatę. Cały czas staram się zresztą zawieszać poprzeczkę coraz wyżej. Ostatnio np. złamałem barierę 12 godzin płynięcia non stop.

— Pana znajomi wspominali mi i o tym, że startował pan również w słynnym Ironmanie.
— Tak, choć teraz wydaje się to już odległą historią (śmiech). Wystartowałem łącznie w czterech edycjach IM rozgrywanych na Węgrzech, od 1992 roku do 1995 roku. Jedno z najbardziej satysfakcjonujących wyzwań w życiu: 3,8 km pływania, następnie 180 km rowerem, a na dobitkę jeszcze maraton. Triathlonów olimpijskich organizowanych w Polsce też nie brakowało. Nie liczyłem ich, ale najeździłem się za nimi po kraju dość sporo.

— Wielu powiedziałoby pewnie, że po kilku Ironmanach przepłynięcie Śniardw to "mały pikuś".
— I bardzo by się przeliczyli. Muszę przyznać, że było ciężko. To już nie jakaś stojąca woda basenowa, gdzie co parę metrów stoi ratownik. Na basenie nie ma też m.in. glonów, w które można się nieźle zaplątać. Do takiego pływania trzeba podchodzić już zupełnie inaczej.

— Tak szczerze: czuł pan tremę wchodząc do wody w Popielnie?
— I to straszną. Starałem się jednak nie dać tego po sobie poznać. Stres pojawił się chwilę po tym, gdy wypłynęliśmy łodzią motorową z Okartowa, na pełnym gazie. Przeraził mnie wówczas ogrom jeziora. Silnik wył, a my płynęliśmy i płynęliśmy... Gdybym został np. zawieziony na start samochodem, to widziałbym to zdecydowanie inaczej. A gdy doszły do tego jeszcze te wszystkie kamery, kibice...

— Uginały się nogi?
— Trochę na pewno. Ale słowo się rzekło, miała być przygoda... No i była.

— Na przeszło 18 kilometrach pływaka może spotkać wiele. Jaki był najtrudniejszy moment?
— Najtrudniej było wtedy, gdy pojawiła się dość spora fala. Zniosło mnie ponad 50 m od łódki asekuracyjnej i musiałem wrzucić wyższy bieg, by utrzymać kurs. Straciłem przez to nieco sił, ale akurat zbiegło się to w czasie z planowanym posiłkiem...

— Na talerz z frytkami i schabowym nie było co liczyć. Jak i co jeść, gdy człowiek jest za burtą na środku jeziora?
— Podstawa to oczywiście woda, batony energetyczne z proteinami, do tego jakiś banan. To fundament na maratonach pływackich. Starałem się jednak bazować głównie na tym, co zakumulowałem podczas posiłków poprzedniego dnia i na śniadanie. Nie można przesadzić. Mając pełny, zapchany żołądek, przy długotrwałym obciążeniu organizmu bardzo szybko wszystko by się zwróciło.

— Muszę jednak dopytać: jak - od strony czysto technicznej - wygląda taki posiłek?
— Trzeba się oczywiście zatrzymać i skupić na tym, by ciało unosiło się na wodzie. Jeść oczywiście łatwiej w pozycji pionowej, lecz czasem można się nieco zrelaksować i położyć się na plecach. Gdy nie ma fali, to nie jest to jakieś trudne zadanie.

— Fala jednak była.
— Dlatego też część prowiantu wymieszała mi się z wodą, ciągle mnie zalewało. Ale liczyłem się z taką ewentualnością. Podczas posiłku miałem również największy kryzys, bo gdy jadłem, to towarzyszący mi sternik powiedział, że płyniemy już od 5 godzin. Był to dla mnie szok, bo wydawało mi się, że znajdowałem się w wodzie dużo krócej. Obawiałem się, że nie zdążę dopłynąć w przyjętym limicie czasu. Gdy podpytałem jednak ile jeszcze zostało do brzegu, to usłyszałem, że ok. 1,5 godziny, bo już widać żaglówki. Podniosło mnie to na duchu, stres opadł całkowicie. Wiedziałem, że dam radę.

— Tak z perspektywy czasu: wszystko poszło zgodnie z planem czy pojawiły się jakieś przykre niespodzianki?
— Nie, nie było takowych. Było nawet dużo lepiej, bo zakładałem, że pokonanie tej trasy wpław zajmie mi 8 godzin. Przy narzuconym mocnym tempie dopłynąłem jednak godzinę wcześniej.

— Jakie towarzyszyły panu emocje, gdy przy Nowych Gutach poczuł pan wreszcie grunt pod stopami?
— Byłem niesamowicie szczęśliwy, że udało się zrealizować dawne marzenie. Trudno to zresztą określić słowami. Po prostu coś wspaniałego.

— Celowo zapytałem o uczucia, bo myśli - przy zmęczeniu, tłumie kibiców i szeregu telewizyjnych kamer - pewnie dość trudno było zebrać.
— (śmiech) Tak, coś w tym jest. Przyznam się jednak, że wiele razy wyobrażałem sobie ten moment. Ba! Kilka razy nawet mi się śniło, że płynę przez olbrzymie jezioro i nigdzie nie widzę jakiegokolwiek brzegu. Podświadomość już pracowała. A gdy to wszystko się spełniło... To co dokładnie działo się po wyjściu z wody musiałem jeszcze raz odtworzyć sobie z artykułów i materiałów telewizyjnych.

— Muszę zapytać: co dalej? Większego jeziora od Śniardw w Polsce nie ma.
— Nie ma większego, lecz jest nieco miejsc, w których dystans byłby jeszcze nieco dłuższy. Dla przykładu - na jeziorze Mamry można w jednym z miejsc zrobić ok. 20 km. Zalew Szczeciński również jest dość długi, do tego dochodzi Zatoka Gdańska... Podoba mi się jednak na Mazurach, więc kolejne starty planuję również u was.

— Ma pan coś konkretnego na celowniku? Ile czasu daje sobie pan przed kolejnym wyzwaniem?
— Na pewno kolejną próbę podejmę już w następnym roku. Bardzo mocno zastanawiam się nad powrotem nad Śniardwy. Wymyśliłem inną trasę, jednak... nie zgadza się na nią moja żona.

— Boję się pytać, ale muszę. W czym rzecz?
— Wymyśliłem sobie pewną pętlę. Wypłynięcie z Nowych Gut, łukiem do Popielna, a następnie nawrót i łukiem z powrotem do Nowych Gut.

— Dwukrotnie dłuższy dystans.
— Z tego co liczyłem, to wyszło mi ok. 40 km. Nigdy tyle jeszcze nie przepłynąłem. Szacowałem, że po wystartowaniu o 5 rano powinienem dopłynąć nieco po 21. Nie jestem pewien czy podołałbym takiemu wyzwaniu. To w końcu odcinek porównywalny z kanałem La Manche, dzielącym Francję i Wielką Brytanię.

— Ja natomiast jestem pewien, że miejscowe władze, lokalni działacze i kibice bardzo chętnie by panu pomogli w tym przedsięwzięciu.
— Jeśli faktycznie podjąłbym się tego wyzwania, to ich wsparcie na pewno byłoby bezcenne. To już byłby jednak sam efekt końcowy, który musiałyby poprzedzić znacznie bardziej profesjonalne przygotowania. W tej kwestii nie mógłbym pozwolić sobie już na amatorskie, hobbystyczne podejście do treningów. Będzie trzeba wszystko uporządkować: i dietę, i treningi, bo wówczas ledwie jeden trening w tygodniu na basenie nie ma żadnego sensu. Muszę się nad tym wszystkim głęboko zastanowić.

— No i - co najważniejsze - przekonać żonę.

— (śmiech) No właśnie. Z drugiej strony bardzo jej jestem wdzięczny, bo jest moim najwierniejszym kibicem i bardzo o mnie dba. Po prostu nie chce, bym się wykończył (śmiech). Może jednak na przestrzeni tych kilku miesięcy uda mi się zmiękczyć jej zdanie.

— Od lat jest widoczny pewien trend. W pewnym wieku ludzie decydują się na opuszczenie Warszawy i przeprowadzkę na Mazury. Rozważał pan taki krok?
— Czasem o tym myślę. Pod Warszawą mamy jednak i dom, i działkę... Zapuściliśmy tu korzenie. Na Mazury oczywiście ciągnie mnie niesamowicie, ale obecnie myślę raczej - jeśli już - to o przeprowadzce typowo sezonowej: np. jakaś działka, na której można byłoby spędzać wakacje. Nie wykluczam jednak, że w przyszłości podejmiemy taką decyzję. Lecz musiałbym do tego chyba jeszcze dorosnąć. No i oczywiście zebrać niezbędne fundusze. Nie chcę więc mówić, że "na stare lata", ale kiedyś...? Być może.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5