Brak nogi nie oznacza braku marzeń

2017-05-23 13:50:24(ost. akt: 2017-05-23 14:08:56)

Autor zdjęcia: Grzegorz Press

— To, że ktoś nie ma ręki czy nogi nie oznacza przecież, że nie może żyć, śmiać się, spotykać ze znajomymi, uprawiać różnych sportów... Do tego, jak i do marzeń, nie są one niezbędne — mówi Maciej Kosiorek, do niedawna reprezentant Polski w amp-futbolu. Z utalentowanym zawodnikiem rozmawiamy o amputacji, dwukrotnym rozstaniu z futbolem oraz o tym, że pozornie niewielki błąd lekarski może drastycznie zmienić życie.
— Pytanie kluczowe: mogę być bezpośredni? Temat do łatwych nie należy, a nie chciałbym ciągle szukać poprawnych politycznie zamienników, by przypadkiem kogoś nie urazić.
— Pewnie, wal śmiało. Amputacja to przecież żaden koniec świata. Nie jestem pierwszym, którego dotyczy, ani - niestety - na pewno nie ostatnim. Minęło zresztą od niej już wiele, wiele lat, zdążyłem się przyzwyczaić.

— Wiem, że podchodzisz do tego z dużym dystansem. Zawsze zastanawiałem się skąd czerpiesz siłę, by radzić sobie tak świetnie z tym nieszczęściem.
— Przez całe życie największym źródłem siły była dla mnie rodzina. Trudnych chwil oczywiście nie brakowało, ale przetrwałem je właśnie dzięki bliskim, przy których nie sposób było choćby myśleć o jakimkolwiek załamywaniu. Gdy czujesz ich wsparcie, to - nawet mimo straty kończyny - każdego dnia budzisz się i wiesz, że po prostu trzeba żyć dalej i robić swoje. Po prostu. Nie ma w tym żadnej większej filozofii.

— Kiedyś wspomniałeś, że najbardziej cię irytuje to, że musisz... kupować pełną parę butów.
— Z amputacją wiąże się wiele sytuacji, z których przeciętny człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy. Trzeba brać je jednak z przymrużeniem oka. Pamiętam, że kiedyś - podczas jednego ze spotkań ze znajomymi - postanowiłem skoczyć do sklepu po piwo. Naturalnie chcieli, bym wziął i im, a jeden z moich kumpli rzucił: "tylko wiesz - tak szybciutko". Ci, którzy nie znali aż tak dobrze naszego grona, zrobili wielkie oczy. Bo przecież niby "nie wypada" tak mówić do gościa z jedną nogą. Gdy odpowiedziałem jednak: "wiem, wiem - tak na jednej nóżce"... Wyraz ich twarzy był bezcenny.

— Dużo było zdarzeń tego typu? Ile minęło, nim nauczyłeś się żartować z amputacji?
— Wbrew pozorom pogodziłem się z nią dość szybko. W końcu wiedziałem, że noga mi nie odrośnie, więc użalanie się nad sobą i tak nic by mi nie dało. Nigdy też nie chciałem, by amputacja była w moim otoczeniu jakimś drażliwym tematem. Z takim podejściem spotykałem się również wśród chłopaków z amp-futbolowej reprezentacji. Gdy jednemu koledze z drużyny urodził się syn, każdy mu szczerze pogratulował. W końcu ktoś jednak zapytał: "czy synek ma dwie nogi"? Gdy znajomy odpowiedział - niezbyt jeszcze rozumiejąc o co chodzi - że owszem, to wszyscy z miejsca zaczęli się z nim przekomarzać: "aaa... to na pewno nie twój".

— (śmiech) Do amp-futbolu za chwilę przejdziemy. Zacznijmy jednak od tego tradycyjnego. Pamiętasz czasy, gdy grałeś z dwiema nogami?
— Tak, jak najbardziej. Od małego ciągle latałem za piłką pod blokiem, w szkole również. Wkrótce dawałem sobie dobrze radę w drużynie trampkarzy, później w juniorach...

— "Dobrze" to mało powiedziane. Z tego co się orientowałem, wielu wróżyło Ci ligową przyszłość. Dostałeś nawet ksywę "Kuman". Po znanym z mocnego uderzenia Ronaldzie Koemanie.
— Jakoś sobie radziłem na tym boisku, nikt chyba nie narzekał. Z innej strony: przysłowiowej "petardy w nodze" też nie brakowało, nie ukrywam (śmiech). Niektórzy byli lepsi w dryblingu, inni lepiej główkowali, ale jeśli trzeba było uderzyć z dystansu, np. z rzutu wolnego, to wyznaczali do piłki w większości właśnie mnie.

— Piłkarską sielankę przerwała jednak kontuzja. Jak do niej doszło?
— Prawdę mówiąc... nie pamiętam gdzie i kiedy dokładnie to się zaczęło. Podczas meczu, treningu? Jakoś uderzyłem się w kolano, ktoś zahaczył o moją nogę przy walce o piłkę. Nic wielkiego. To w końcu taki sport i nie ma na świecie piłkarza, którego by nigdy nie sfaulowali. Ukończyłem mecz w pełni normalnie, a po murawie biegałem jeszcze praktycznie miesiąc. Miałem tylko niewielki obrzęk w kolanie, który powoli się powiększał.

— Nie poszedłeś z tym do lekarza?
— Pewnie, że poszedłem. Nawet dość szybko, również do chirurga. Przypisali mi jakąś maść, którą miałem smarować kolano. Jak się później okazało - kompletnie niepotrzebnie, bo była na coś zupełnie innego. Miałem krwiaka, który później się zwapnił, a następnie przekształcił się w nowotwór.

— Masakra. Wystarczyła przeciętnie fachowa opieka lekarska i nie byłoby tej rozmowy.
— Niestety tak to właśnie wyglądało. Wystarczyło tylko postawić dobrą diagnozę.

— Tylko, ale w tym przypadku "aż". Nie miałeś żalu do lekarza?
— Było wiele słów, które chciałem skierować pod jego adres. Skończyło się jednak na tym, że zachowałem swoje przemyślenia dla siebie. Na mojej głowie, jak i całej rodziny, były znacznie poważniejsze sprawy niż kłótnie. Trzeba było działać, a nie oglądać się wstecz. Zresztą - nawet po tylu latach nie mam złudzeń: nikt by się nie przyznał, bo wiązałoby się to z poważnymi konsekwencjami. Z kolei szukanie innych lekarzy, którzy podjęliby się żmudnego dowodzenia winy kogoś z ich fachu, prawdopodobnie zresztą znajomego... Walka z wiatrakami. Skupiłem się więc na leczeniu, a później młodzieńczy gniew się rozmył i przestało to być dla mnie aż tak istotne.

— Ile miałeś lat, gdy trafiłeś na stół operacyjny?
— Dokładnie piętnaście.

— Byłeś dzieciakiem. Nie pojawiły się łzy?
— Niby tak, ale nie aż tak wiele. Nie miały one znaczenia. Noga dzięki nim nie odrastała.

— Na stole zasnąłeś z nogą. Obudziłeś się bez.
— Myślałem o tej chwili przed samą operacją, ale i tak okazałem się na nią nieprzygotowany. Nie ma co oszukiwać: po prostu trauma. Byłem młody, miałem swoje plany na przyszłość, perspektywy. Jeden moment i wszystko przekreślone. Skupiłem się więc na edukacji, która była jakąś zdrową odskocznią. I z efektami, bo szkołę i studia ukończyłem bez większego problemu. A i sięgnąłem po wiele książek, do których pewnie bym nie zajrzał, gdybym biegał tylko po boisku.

— Jaka była jednak ta pierwsza myśl, gdy się obudziłeś?
— Pierwsza? Kompletnie nowe, cholernie paskudne uczucie... Swędziała mnie kostka.

— Chyba nie ta, której już nie miałeś?
— No właśnie dokładnie ta sama. To tzw. bóle fantomowe. Lata mijają, a mi wciąż zdarza się czuć np. skurcz w łydce czy inne dolegliwości. Z czasem nauczyłem się je lepiej znosić, ale początkowo doprowadzało mnie to niemal do szaleństwa. Bo niby jak podrapać się po nodze, której... nie ma? Spróbuj kiedyś powstrzymać się przed podrapaniem choćby przez 5 minut. Mało kto wytrzymuje kilkadziesiąt sekund.

— Futbol, w pewien sposób, ale jednak cię odtrącił. Potrafiłeś oglądać mecze przed telewizorem lub na trybunach?
— Pewnie, że tak. Grać za bardzo wtedy już nie było jak, więc chociaż w ten sposób mogłem cieszyć się z dyscypliny, która ekscytuje mnie do dzisiaj. W końcu piłka nożna niczemu nie zawiniła. Choć oczywiście to nie było też tak, że wychodząc ze szpitala zastanawiałem się jak komu szło przez ten czas w rozgrywkach ligowych.

— Zamiłowanie do piłki sprawiło, że po wielu latach znalazłeś się w reprezentacji Polski w amp-futbolu. Jak tam trafiłeś?
— Przez przypadek zauważyłem w Internecie, że - na wzór zagraniczny - tego typu drużyny zaczynają powstawać i w naszym kraju. Znalazłem odpowiedni kontakt, nie myśląc wiele od razu napisałem maila. Po operacji kluczowy warunek spełniałem, gra w piłkę też nie była mi obca. Zaprosili mnie na pierwsze treningi. Zanim się obejrzałem zostałem przyjęty, a po trzech miesiącach otrzymałem powołanie do kadry narodowej.

— Co poczułeś, gdy - po takiej przerwie - wyszedłeś na murawę, by znów grać?
— Nawet nie sposób tego opisać. Poza tym chyba każdy piłkarz marzy od dziecka, by grać w reprezentacji. I gdy mogłem wreszcie wejść na boisko, by walczyć z polskim orłem na piersi... Duma, duma i jeszcze raz duma.

— Myślisz, że mając dwie nogi zdołałbyś wywalczyć drogę do kadry Polski?
— Nie. Nie sądzę, bym był na tyle dobry. W pewien sposób było to więc szczęście w nieszczęściu. I wiesz co? Nie myślałem jeszcze nigdy o tym w ten sposób. Zawsze jakiś dodatkowy pozytywny aspekt.

— Historia jednak lubi się powtarzać. Znów dopadła cię kontuzja. Zdrowa noga nie wytrzymała?
— Właśnie nie o to chodzi, bo połamałem tę część, która została po amputacji. Dość poważnie uszkodziłem kość udową, lekarze musieli mi ją zespalać trzema śrubami. Po półrocznej przerwie od gry jednak wróciłem i zagrałem nawet w kilku turniejach międzynarodowych. Po kilku miesiącach jednak znów miałem kontuzję kikuta. Zapaliła się lampka ostrzegawcza i doszedłem wtedy do wniosku, że wyżej cenię jednak zdrowie.

— Futbol odepchnął cię po raz drugi. Nie było szkoda?
— Pewnie, że żal było zostawić grę w piłkę. Dzięki grze w reprezentacji spełniałem nie tylko dziecięce marzenia, ale i te późniejsze. W końcu niewielu kopiących piłkę może pochwalić się grą na mistrzostwach świata. Mi się udało. Poznałem świetnych ludzi, dużo zwiedziłem jeżdżąc z drużyną. Bo turnieje były nie tylko w niedalekim Kaliningradzie czy Manchesterze, ale również np. w Moskwie.

— Niełatwo przerwać taką bajkę.
— Niełatwo, ale upewniło mnie w słuszności tej decyzji zdjęcie, które koledzy z drużyny przysłali mi podczas mistrzostw świata w Meksyku. Jeden z reprezentantów gospodarzy miał naprawdę paskudną kontuzję... i to zdrowej nogi. To dopiero pech. Po stracie jednej nogi człowiek patrzy zupełnie inaczej na możliwość utraty drugiej.

— Zrezygnowałeś z gry, ale nie z amp-futbolu.
— Wyszło to dość naturalnie. Gdy wiedziałem już, że nie będę mógł fizycznie uczestniczyć w grze, zadeklarowałem, że chcę dalej wspierać polski amp-futbol. Tworzyła się wówczas Ekstraklasa, obecnie gra w niej 5 klubów. Zgłosiłem gotowość bojową i dość szybko przydzielono mnie do komisji ligowej. Dbamy w niej, by kluby przestrzegały regulaminu, wyjaśniamy sprawy sporne...

— Na jakim poziomie stoi obecnie amp-futbol w Polsce?
— W porównaniu do środków, którymi dysponujemy, na bardzo wysokim. Cały czas się rozwija, na treningach pojawia się coraz więcej chłopaków, którzy chcą spełniać swoje marzenia. Mając możliwość przyglądania się ich radości z gry, sam mogę cieszyć się ich marzeniami.

— A w porównaniu do innych krajów?
— Podczas mistrzostw świata w Meksyku zajęliśmy 4. miejsce na 25 drużyn. Progres jest więc niesamowity, bo jeszcze niedawno za sukces uznawaliśmy 11. miejsce. Wyprzedza nas na pewno Rosja i Turcja, których struktury amp-futbolowe mają zdecydowanie bogatszą tradycję, są bardziej profesjonalnie rozbudowane.

— A Anglicy? Gdy w Polsce amp-futbol się rodził, u nich funkcjonował już pełną parą.
— To prawda. Jeszcze niedawno byli zresztą dla nas nieosiągalni. Nie wiem z czego dokładnie to wynikło, ale można śmiało powiedzieć, że dysponujemy teraz lepszą drużyną. Ostatnio praktycznie cały czas z nimi wygrywamy.

— Na ile kasa lubi amp-futbol? Najlepsi mogą na tym zarobić?
— W Polsce jeszcze nie, wciąż to wszystko dopiero się kształtuje. Czy rozbuduje się na tyle, by amp-futbol mógł być źródłem zarobku? Nie wiem, ale szczerze życzę tego tej dyscyplinie. Na pewno nie stanie się to w ciągu najbliższych lat, ale kiedyś...? Możliwe. We wspomnianej Turcji, gdzie podchodzi się do tego już typowo zawodowo, można się w zasadzie z tego utrzymać. Na porządku dziennym są tam zresztą nawet międzynarodowe transfery: kluby ściągają najlepszych zawodników np. z Afryki, którzy później grają w ich barwach.

— Zostawmy piłkę. Pracujesz jako pracownik Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Przykre doświadczenia ułatwiają pomaganie innym?
— Nie chciałbym oceniać samego siebie, lepiej byłoby więc ich zapytać bezpośrednio. Myślę jednak, że nie ma w tym jakiegoś szczególnego rozróżnienia. Jest więc normalnie: bez specjalnego traktowania, a jednocześnie bez jakiegoś celowego rzucania kłód pod nogi...

— Ekhm. Pod nogę.
— (śmiech) Dokładnie. Tak czy siak. Jestem asystentem rodziny. Pracownik jak pracownik, czyli mam swoje obowiązki i staram się je wypełniać możliwie najlepiej.

— Myślisz, że niepełnosprawność jest w Polsce tematem tabu?
— Nie, chyba już nie. A na pewno nie tak, jak było to kiedyś. Bardzo dużo się pod tym względem zmieniło, społeczeństwo w jakimś stopniu dorosło do tego zagadnienia.

— Gdyby wyjść na ulicę z podbitym okiem, większość ludzi zaczęłaby się oglądać. Nie wierzę, że nie przykuwasz spojrzeń.
— Przyzwyczaiłem się. Ludzie mają oczy również i po to, by móc się oglądać. Nie przeszkadza mi to.

— W sumie racja. Tym bardziej, że ok. połowa z nich to kobiety. Mało który facet może się pochwalić, że ogląda się za nim tyle dziewczyn.
— (śmiech) Sam widzisz, kolejny pozytywny aspekt. Najlepsze w tym wszystkim są jednak dzieci. Dorośli udają ważnych. Udają, że nie patrzą. A maluchy? Podchodzą bezpośrednio do ciebie i pytają prosto z mostu: "proszę pana, a co się panu stało"?.

— I co im odpowiadasz?
— Z reguły mówię: "wiesz, to dlatego, że byłem niegrzeczny". Najpierw przyjmują to z pełną powagą. Potem zaczynają kombinować i kojarzyć, że coś w tym wszystkim jednak nie gra tak, jak powinno. I nie odpuszczają, aż im nie potwierdzę, że nie chodziło o złe zachowanie, a o swego rodzaju chorobę. Pamiętam jak kiedyś podbiegła do mnie grupka dzieci, by zapytać, w której wojnie brałem udział. Można się solidnie uśmiać. Bo to, że ktoś nie ma ręki czy nogi nie oznacza przecież, że nie może żyć, śmiać się, spotykać ze znajomymi, uprawiać różnych sportów... Do tego, jak i do marzeń, nie są one niezbędne.

Rozmawiał: Kamil Kierzkowski

Obrazek w tresci

fot. Grzegorz Press

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5